„Ignacy podszedł do okna, za którym słońce w ten dzień, jeden z najkrótszych dni w roku, powoli już bladło. Jak tu przekazać drugiemu człowiekowi nie wiadomość, nie suchy fakt, ale sposób postrzegania świata? By widział to samo, by czuł to samo.”
„Pomniejszy przypadek manii wielkości” Wojciecha Czusza ma szansę stać się powieścią kultową dla wszystkich pięknoduchów, galerników wrażliwości, studentów artystycznych kierunków czy wreszcie wszystkich tych romantyków, którzy w codziennym boju jaki toczą ze sobą delikatna i zagmatwana sfera ducha z twardą, prostolinijną rzeczywistością materialną niezmiennie stają po stronie wyidealizowanego duchowego piękna.
Bohaterem tej niepospolitej, językowo wysmakowanej i stylizowanej na powiastkę filozoficzną w duchu Diderota ksiązki jest Ignacy, młody historyk sztuki, samozwańczy arbiter elegancji z obsesją na punkcie piękna i słabością do alkoholu. Rzec można, że to taki młodopolski dandys, pozornie nonszalancki w sposobie bycia, odrzucający mainsteamową sztancę i społecznie akceptowalną szarzyznę, współczesny hipster, którego energię absorbują wyłącznie projekty wysokie, nakierowane na rozwój ducha i kultury. Szczególnie pociąga go architektura, jako przejaw udanego mariażu sfery użytkowej z pozornie zbytecznym pięknem formy. Formy, z którą toczy nieustanne batalie niczym bohater Gombrowicza. Skojarzenia z twórczością tego autora biją po oczach, już od pierwszych zdań powieści Czusza i jedynie świadomość tej maniery, nakazuje nie potraktować tego wydawnictwa jako przejawu irytującej i pretensjonalnej stylizacji na teksty w rodzaju „Cierpień młodego Wertera”. Przede wszystkim język. Bohaterowie Czusza nie dość, że noszą imiona jak z klasycznych romantycznych utworów czyli Ignacy, Gustaw, Feliks, Klara czy Tytus, to jeszcze rozmawiają z sobą zdaniami wielokrotnie złożonymi, pełnymi wyszukanego barokowego wręcz czy staropolskiego słownictwa. Weźmy scenę, gdy przebudzony po pijackiej imprezie bohater poddawany jest reanimacyjnym czynnościom przez przyjaciela, nie słyszy pod swoim adresem stosownych w tych okolicznościach obelg i prostych komend, ale spływa nań swoista inwokacja, jakby Feliks nie opieprzał kumpla, ale w wieszczym szale zdawał sprawozdanie ze swojej wizji na szczycie co najmniej góry Synaj. Starczy jednak poddać się tej stylizacji, by mieś niewypowiedzianą wręcz radochę z lektury.
Nie bez przyczyny przywołany został przed chwilą legendarny Werter Goethego. Tytułowy pomniejszy przypadek manii wielkości również cierpi z podobnych pobudek, kiedy staje przed największym z wyzwań, jakie czekają w życiu mężczyznę – podbicia serca ukochanej. Tymczasem Zofia, obiekt jego westchnień, nie tylko nic nie wie o tych uczuciach, a jeśli nawet wie, to nie zamierza wyznać tego pierwsza, a ponadto zdążyła już obiecać swoją rękę innemu i zamieszkać w odległym mieście. Ignacy bije się więc z myślami, kotłuje z uczuciami, snuje straceńcze plany popada w niezdrowe ekscytacje, próbuje doprowadzić się do stanu, w którym będzie jednocześnie śmiały i brawurowy, co jest charakterystyczne dla upojenia alkoholowego oraz racjonalny i trzeźwy, by klarownie wyłożyć swoje racje i przekonać do nich ukochaną. Być może problemem jednak okazują się te racje właśnie. Niejednoznaczne, zagmatwane, niemożliwe do zdefiniowania i wyartykułowania.
„Był taki czas, kiedy wiedziałem, co się ze mną dzieje, i czułem, że muszę, że koniecznie, ale przestraszyłem się wtedy, strach we mnie wzbierał większy i większy, że powiem – i skończy się nagle, i już nie będzie dwuznacznych żartów i trącania pod stołem, że kiedy postąpię o krok za daleko, wyznam jej jawnie, co czuję, to ona będzie rozczarowana. Że zawiodę ją tym, iż zabiłem tę niewinną, przyjemną zabawę, że będzie to, jakbym sam siebie przed nią wypatroszył, i zobaczy moje wnętrze, a tam, Feliksie, Klaro, a tam flaki tylko i, za przeproszeniem, gówno.”
Odwieczny ten dylemat, konflikt sacrum z profanum rozgrywa się głównie we wnętrzach artystycznej w klimacie knajpy o szalenie znamiennej nazwie „Pod umówionym jaworem”. Tam wszystko się zaczyna, tam też będzie miało swój finał. Dosyć niejednoznaczny, jakby pozostawiający czytelnikowi możliwość własnej oceny wydarzeń i wyboru słusznego rozwiązania, w zależności od tego, czy trafi na czytelnika rozważnego czy bardziej romantycznego w postrzeganiu siebie i świata. Warto na koniec nadmienić, że rzecz cała bywa też momentami bardzo zabawna i wyraźnie czuć dystans autora do przedstawianych postaci, mimo iż są mu duchowo szalenie bliscy.
„Kroczyli teraz niespiesznie, jak ludzie, którzy mają do dyspozycji cały czas na świecie (choć po prawdzie Ignacy musiał do łazienki) i rozmawiali o mijanych dziełach.”