Piotr C.: w Polsce panuje mentalność folwarczna
No dobrze: autor bloga czy pisarz? Kim bardziej się Pan czuje? A może to tylko etykiety – nie warto się nimi przejmować i dręczyć samego siebie?
Bywam narcystyczny, mam rys psychopatyczny, lubię zimną wódkę, czerwone wino i mało wysmażone steki, ale czy jestem blogerem, czy pisarzem? Nie myślę o tym.
Jakby ktoś się upierał, to jestem blogerem. Ale nie umieszczam u siebie reklam ani tekstów sponsorowanych, nie pokazuję się na Instagramie z reklamowaną walizką albo nowym modelem szczoteczki do zębów, więc blogerzy traktują mnie podejrzliwie jako gościa, który im psuje interesy. I to jeszcze nie wiadomo, dlaczego je psuje.
Bywam z kolei pisarzem, co nierzadko budzi u pisarzy podejrzenia, ponieważ przychodzę z internetu, a oni ciągle się internetu boją.
Pisze Pan o sobie: opowiadam historie. Myśli Pan, że potrzeba czytania, słuchania opowieści jest wciąż duża? Że mimo przekonania wielu, że fabuła to już trochę przebrzmiała strategia, tak naprawdę ona jest w stanie nieść jakiś wartościowy komunikat? Czy Panu, tak jak Relowi, głównemu bohaterowi „Brudu”, ludzie opowiadają historie, a Pan je po prostu spisuje?
Ludzie zawsze będą słuchać opowieści. Dawniej siedzieli przy ognisku, potrząsali maczugami, czy co tam mieli przy boku, i opowiadali o tym, kto co upolował. TAAAAAKI WIELKI BYŁ!!! Wczoraj te opowieści czytano w gazetach. Dziś robi się to w internecie. Środki przekazu się zmieniają, ale schemat jest cały czas ten sam. Ktoś kogoś zdradził. Zamordował. Kto kogoś pokochał albo znienawidził. Ktoś zjadł coś dobrego.
W jakiś sposób powstała Pana książka? Zupełnie nie wierzę w tę formułę o wytworach wyobraźni i przypadkowym podobieństwie. Każda historia ma gdzieś swój początek.
Ludzie wyobrażają sobie na temat pisania niestworzone rzeczy. Tymczasem jest to proces niespektakularny. Wstaję rano, bo najlepiej pisze mi się teraz rano. Patrzę w monitor. Napiję się kawy. Patrzę w monitor. Przejdę się po pokoju. Zrobię jajko sadzone z boczkiem. Kot do mnie zamiauczy, domagając się boczku. Zjem, popiszę, pójdę na siłownię. Zapiszę kilka zdań w telefonie, które wydają mi się interesujące. Patrzę w monitor. Nudy.
Brud narodził się przez przypadek. Od momentu wydania mojej poprzedniej książki minęło mnóstwo czasu, aż trzy lata. I strasznie ciężko mi się zbierało do napisania czegoś nowego. Zwłaszcza że ja nie jestem pisarzem na pełen etat, utrzymuję się z innych rzeczy. W pewnym momencie pomyślałem, że napiszę romans. Taki biurowy, gdzie zamężna kobieta siedzi koło żonatego mężczyzny i obydwoje mają na siebie ochotę. Co myślą? Co czują? Jak reagują? Czy ona, kiedy się ubiera rano, ubiera się dla siebie, czy dla niego? I chciałem to nazwać właśnie: „Romans” albo: „To o nas”. Napisałem z pół książki i zapał mi opadł. Za to zacząłem się zastanawiać, co może kryć się pod maską tej idealnej kobiety? Czego jej brakuje, że szuka emocji na zewnątrz? I to był ten moment, od którego zacząłem pisać Brud.
W pewnym momencie jedna z bohaterek mówi tam: „W sumie liczą sie tylko emocje. Trzeba mieć defekt mózgu, żeby czerpać radość z kawy z cynamonem pitej z ulubionego kubka. Codzienność jest dobijają̨ca. Życie jest dramatycznie nudne. A skoro brakuje mi emocji, to szukam ich na boku”. I to jest dla mnie klucz do tej książki.
Aczkolwiek od razu dodam, że wszelkie próby szukania tutaj prawdziwych postaci są z góry skazane na niepowodzenie.
Mam wrażenie, że na początku książki konfrontuje Pan tę Polskę B – Polskę małych miasteczek oglądaną jak jeden z odcinków „Kuchennych rewolucji” przed rewolucją – ze światem korposzczurów. Naprawdę te dwie krainy są różne?
Buractwo jest wszędzie. Różni się tylko zawartością portfela. Że ktoś ma więcej. W sierpniu czytałem tekst w „Newsweeku”, że nad morze za pieniądze z 500 plus przyjechało mnóstwo Januszy i Irenek z dziećmi, i jogi spokojnie nie można poćwiczyć. Zachować się nie potrafią, dzieci srają po wydmach. Po prostu, kurwa, skandal. I w tym tekście przebijał żal. Żal, że tę Polskę B, C i D nagle stać. Żal „warszawskiej elity”, że nie są już wyjątkowi. Żal, że Polacy nie są tacy, jakby chcieli, żeby byli, że nie dorośli do ich wyobrażeń eleganckiego środkowego europejczyka. Warszawa jest odklejona od rzeczywistości. To niby ten sam kraj, ale w rzeczywistości zupełnie inny. Tu, jak piszę w swojej książce, 200 zł to drobne. A najczęstsze wynagrodzenie w Polsce to 1 600 na rękę.
Myślę, że w naszym kraju cierpimy na chorobę, która nazywa się pogarda i takie teksty są tego dowodem. Ta działa w obie strony. Z jednej strony jest to: jak ktoś jest biedny, to jego wina, bo powinien się uczyć. Trzeba było się bardziej starać. Teraz byś zarabiał. Jak ja. A z drugiej ta pogarda, tyle że zmieszana z zazdrością, idzie też z drugiej strony. Jak to ładnie określił Sokół w piosence „Zepsute miasto”: „Tak bardzo chciała poznać smak szampana, od hotelowej wykładziny zdarła kolana”. W Polsce panuje mentalność folwarczna, która ciągle jest w nas. Na folwarku był pan i byli chłopi. Pan trzaskał chłopów po ryju, oni brali po ryju i traktowali to jak coś absolutnie naturalnego. Pan dymał chłopkę, było to czymś naturalnym, również dla chłopki. Panów nie ma. Chłopów coraz mniej. Ale dalej nasze stosunki społeczne są tak skonstruowane.
W „Brudzie” widać wyraźnie, że relacje ludzkie są w rozpadzie. Wszystkich trawi borderline: lęk przed odrzuceniem, pustka, nieumiejętność utrzymania związku.
Chyba przerasta nas wybór potencjalnych opcji. Idziesz do sklepu i masz 120 gatunków sera. I nie wiesz, który wziąć. Wchodzisz do sieci czy na Tindera i okazuje się, że tak samo jest z kobietami i mężczyznami. I ludzie gubią się w wyborze, i za chwilę pojawia się strach. Że może to nie była dobra decyzja. Bo gdzieś tam w krainie Tindera i Snapchata kryje się ktoś lepszy. Wyglądający niczym robione przez sześć godzin ujęcie na Instagramie. I rzucają się na oślep, szukając tego ideału, którego nie ma. Bo czują lęk, że mogą coś stracić, że coś ich ominie.
Nie ma Pan wrażenia, że większość dramatów bierze się z braku samoświadomości, nieznajomości samego siebie? Stąd to chowanie się w ręcznie szytych garniturach i Oxfordach, które muszą w prawidłach odpoczywać 24 godziny?
Kiedyś napisałem, że im jestem starszy, tym bardziej jestem przekonany, że liczą się proste rzeczy. Nie kasa, tylko miłość, która czasami jest jak depilacja okolic bikini, ale bez niej będziesz pluć na wszystko dookoła. Że każdy ranek to nowy początek. Że można porozmawiać bez ściem, tarcz i szóstych znaczeń, i mówić dokładnie to, co myślimy. Że stary mesio może dać tyle samo radochy co ferrari. Że można siedzieć pod drzewem, pić tanie wino, jeść kurczaka palcami i być bardziej szczęśliwym i pełnym niż wpierdalając śledzia zawiniętego w pączek w ekskluzywnej skandynawskiej restauracji, gdzie na stolik czeka się trzy miesiące. Że najwięcej radości sprawiają proste rzeczy.
Tyle że osiągnięcie tego stanu wymaga pewnej samoświadomości. Odpowiedzi na pytania: kim jestem? Czego chcę? Dlaczego chcę mieć te ręcznie szyte garnitury? Dlaczego chcę mieć ten nowy telefon? Co chcę sobie zrekompensować? Możemy sobie oczywiście pieprzyć do bólu o rozwoju osobistym i samoświadomości, ale jak ktoś nie ma co do gara włożyć, to podobne rzeczy traktuje jak bredzenie lunatyka. Żeby zacząć poznawać siebie, trzeba zazwyczaj przejść przez fazę „muszę mieć”.
Seks w „Brudzie” jest jak fitness. To wspólne ćwiczenia, po których wszyscy biorą prysznic – tyle że akurat ten sport uprawia się bez majtek. Zero miłości i przywiązania?
Ostatnio koleżanka opowiadała mi o niedawno poznanym facecie. On tuż po 30, od niedawna ma żonę, dzieci jeszcze nie. I ten pan zdejmuje stringi z tej mojej koleżanki i jednocześnie narzeka, jak to rutyna wkradła się do jego małżeństwa. I on pewnie rzuci za moment żonę, znajdzie następną i jeszcze następną, kupi sobie motor, będzie powtarzał te tańce godowe, ale za trzy, pięć lat wyląduje w tym samym miejscu, w którym jest teraz. Bo nie wie, czego chce. Nie wie, kim jest. Nie wie, kim jest jego partnerka, bo właściwie nie chce jej poznać. Nie rozumie, że owszem, ściąganie stanika z kobiety po raz pierwszy jest zawsze ekscytujące. Ale po setnym zaczyna nudzić, niezależnie od tego, czy wygląda jak Karolina Gorczyca, czy Emily Ratajkowski. Chyba że wiesz, co dzieje się w głowie osoby przed tobą. Czujesz z nią więź, kontakt, głębię. A kobietę zawsze najłatwiej podniecić, masując jej mózg. Potrafi wtedy bardzo zaskoczyć.
Mężczyzna jest w „Brudzie” dosyć mizerną figurą, która nie radzi sobie z emancypacją kobiet. „Zamiast rozłożyć nogi, rozkładam ręce”, mówi jedna z bohaterek, zrezygnowana kontaktami z płcią przeciwną. „Męskość” jest w kryzysie?
Nie wiem, czy w kryzysie. Po prostu faceci się zmienili. Nikt z dzisiejszych 20-, 30-latków nie nauczył, jak to jest być mężczyzną z tych starych filmów, odpowiedzialnym, bardziej wiernym. Kiedy oni dorastali, ich ojcowie pracowali. Nie mogli ich obserwować, grali więc na kompie i oglądali pornosy, gdzie panie bardzo profesjonalnie brały do ust, a później ktoś je walił w tyłek.
To mniej więcej zapamiętali. Że kobietę rzuca się na kolana, a później obraca tyłem. I później jakaś laska stara się być dla jakiegoś faceta idealną. Jest fajna, jest dowcipna. A tu przychodzi głupia jak kubeł dzida, ubrana na różowo. I nagle ten jej facet ją zostawia. I bierze się za następną. I tej nowej obiecuje dużo rzeczy, których nie ma zamiaru dotrzymać. A żadna z nich nie rozumie, dlaczego, tak się dzieje.
Po prostu spora część facetów nie lubi kobiet. Woli kumpli. I matkę, bo matka gotuje i się troszczy. Kobiety czegoś chcą. Uwagi. Adoracji. Atakują ich. A kiedy kobieta ich atakuje, kiedy chce czegoś od nich, zamiast stanąć do boju wycofują się albo poddają. Nie potrafią z nimi rozmawiać. Nie potrafią nawiązać z nimi głębszego kontaktu. I wtedy sięgają po następną kobietę, bo to dużo łatwiejsze, niż ogarnąć aktualną. No i spokojnie, bez żadnych zmartwień można iść do centrum handlowego kupić sobie nowe buty i koszulę. Oczywiście, kobiety też są temu winne. Winne są matki, które obsługują, a nie wychowują synów. Winne są też laski, które nagle udają zaskoczenie, że ich facet jest niedojrzały. To wcześniej nie widziały żadnych tego sygnałów? Jeśli tak, to współczuję.
Z drugiej strony zadbane, zawieszone między czterdziestką a pięćdziesiątką panie marzą o dwudziestoletnim prekariuszu. „Wybierz mnie”, bezgłośnie wołają przy barze. Ale chyba każdy z bohaterów chce być wybrany, żeby móc później zostawić?
Myślę, że ludzie zwyczajnie tęsknią za miłością. A kobiety dodatkowo chcą być pożądane. Jeden z bohaterów moich pierwszych dwóch książek mówi: „Kobieta po 25 roku życia jest jak pies. Jeden rok życia liczy się jej za cztery”. I to jest żart i nie jest żart jednocześnie. Kobieta przez większość życia, kiedy się rozwija, oceniana jest przez pryzmat wyglądu. A przez resztę życia ucieka przed czymś, co jest dla niej gorsze niż śmierć, czyli przed starością. Tuż przed pięćdziesiątką wchodzi w strefę cienia. I pół życia jest przyzwyczajona, że mężczyźni chcą ją rozbierać, a nagle już tylko oceniają ją pod kątem umiejętności kiszenia ogórków i lepienia pierogów z grzybami i kapustą. Brakuje jej tego spojrzenia: chcę cię, tu i teraz. Chcą to mieć choć na moment, choć udawane.
Pisze Pan, że każdy kryje jakiś sekret, kryje jakiś brud. Czy istnieje brud, którego nie da się zmyć?
Są takie błędy, za które płaci się całe życie. Ktoś siadł pijany za kierownicę i kogoś zabił, na przykład. Albo ktoś olał znak nie skakać z pomostu , skoczył i złamał kręgosłup, i teraz nie może chodzić. Warto myśleć o tym, co się robi w danym momencie. Jakie mogą być tego konsekwencje. Tymczasem ludzie, zamiast tego, uwielbiają sobie zadawać wiele nieważnych pytań odnośnie przeszłości. Dlaczego to się stało? Dlaczego ojciec mnie nie kochał? Dlaczego nie zrobiłem/zrobiłam tego i tamtego. Twoi rodzice cię nie kochali? Chuj z tym. Nie kochali cię i tyle. Nic z tym już nie zrobisz. Twój facet cię rzucił i jest z inną? Rzucił cię, pozamiatane. Trzeba żyć przyszłością, a nie przeszłością.
źródło: ksiazki.onet.pl