Pod koniec marca w naszym wydawnictwie ukaże się książka „Twierdza Kimerydu” Magdaleny Pioruńskiej.
Prezentujemy Wam dziś drugi fragment powieści:
Rozdział 2
Tulia/Tuliusz
Fragment:
W lewej dłoni trzymałem puginał, a w prawej pistolet na gazowe naboje, z których słynęła Straż Wąwozu. Zadawały ogromny ból – trafiony przeciwnik praktycznie od razu był wyeliminowany z dalszej walki. Element zaskoczenia dał nam znaczną przewagę, chociaż szybko okazało się, że dywizjon liczył co najmniej trzydziestu ludzi okutych w łuskowate zbroje i zaopatrzonych w ciężką amunicję. Dużo ciężkiej amunicji.
To była właściwie moja pierwsza tak duża bitwa. Tyrs bez przerwy strzelał z łuku, osłaniając walczący oddział. Jego strzały w zależności od koloru lotek powodowały wybuchy albo rozpuszczały trujący gaz – te drugie wypuszczał na dużą odległość na tyły walczących Krokodyli.
Poruszałem się jak podczas jakiegoś wytwornego tańca, choć zostawiałem po sobie krwawe ślady. Spodobało mi się, że o niczym nie myślałem, a mój dojmujący wstyd wreszcie się ulotnił. Byłem tylko tu i teraz. I ciąłem, i strzelałem, i ciąłem, i strzelałem… Krew pryskała na moją kolczugę i twarz. Chwilami prawie nic nie widziałem. Pociągałem za spust i od razu dobijałem ofiarę puginałem. Celowałem w gardła, sam nie do końca świadomy własnej siły. Zabiłem chyba sześciu Krokodyli, ale wciąż ich przybywało, więc ani na moment nie zwalniałem tempa.
Byłem cały oblepiony piaskiem, słońce wypalało mi oczy, wzmagał się ból kręgosłupa i pieczenie pocharatanego policzka. Tak bardzo skupiłem się na moim destrukcyjnym dziele, że nie zwracałem uwagi na towarzyszy. W końcu mój taniec został brutalnie przerwany. Silna eksplozja dosłownie zwaliła mnie z nóg i odrzuciła do tyłu. Z głośnym jękiem wylądowałem na plecach. Nieznośne gorąco rozlało się na mój prawy bok. Wydawało mi się, że straciłem nogę – ból w łydce przypominał żarłocznego pająka oplatającego moje mięśnie paraliżującą siecią.
Nic nie widziałem, w powietrzu unosił się pył. Zewsząd rozlegały się jęki rannych. Zachowałem na tyle przytomności umysłu, żeby unieść się na łokciach.
– Gdzie one są? – Tyrs się nade mną pochylił.
Kaszlał, zasłaniając twarz ręką. Stracił lewy naramiennik, jego ramię było całe we krwi – jak podejrzewałem, nie tylko wroga.
Nie wiedziałem. Do oczu napłynęły mi łzy. A zatem tak wyglądał nasz koniec. Tycjan nigdy mi tego nie wybaczy, ale przynajmniej uwolnię ten świat od Tulii.
Tyrs przykucnął przy mnie i pomógł mi usiąść. Teraz już wyłem z bólu; jak nic miałem otwarte złamanie. Kość piszczelowa na wylot przeszła przez skórę. Tyrs wbił pazury w moją dłoń, żeby przywołać mnie do rzeczywistości. Prawie tego nie zauważyłem. Głosy wokół nas się nasiliły. Chyba otoczyli nas wrodzy żołnierze.
***
Następne parę sekund zagłębiałem się w czerwonej mgle eskalującego bólu. Docierały do mnie pojedyncze obrazy, ale nie potrafiłem odróżnić jawy od snu. Wydawało mi się, że byłem w gnieździe pterodaktylów i pozwalałem, żeby małe żarłoczne pisklaki szarpały moje ubranie kłapiącymi dziobami. Jeden z nich zranił mnie przy tym w nogę i z irytacją go od siebie odepchnąłem. Było mi potwornie gorąco, pot zalewał mi oczy, tak że traciłem ostrość widzenia. Chciałem, żeby już przyleciała samica i swoimi skrzydłami dała nam choć odrobinę cienia. Gdzieś w oddali dobiegały mnie niewyraźne krzyki wzburzonych ludzi. Mieszały się z piskiem małych pterodaktylów, tworząc wibrującą kakofonię dźwięków. Drążyły mi dziurę w czaszce, przenikały mózg, aż cały stałem się nadwerężonym nerwem, wyczulonym na najmniejsze drganie powietrza.
Ktoś uniósł moją głowę. Przed oczami mignęły mi złocone wykończenia kolczugi Tyrsa. Przykucnął ze mną w gnieździe. Nie pamiętałem, kiedy się na nie wdrapał, ale podobno wbrew obiegowym opiniom raptory potrafiły świetnie się wspinać. Uniósł dłoń i wbił mi w szyję cienką igłę. Poruszyłem ustami. Desperacko chciałem mu coś powiedzieć, coś ważnego. Zabrakło mi sił. Mały pterodaktyl znowu zacisnął szczęki na mojej łydce. Tyrs zniknął z pola widzenia, ale za to w końcu zakrył mnie cień. Odetchnąłem z ulgą, kiedy samica pterodaktyla rozpostarła nade mną skrzydła i pomachała nimi, wzbijając obłok kurzu.
***
Ocknąłem się nieprzyjemnie świadomy swojego położenia. Wiedziałem, że jasność umysłu wróciła mi dzięki zastrzykowi, który zaaplikował mi Tyrs – zapewne znalazł go w mojej lekarskiej torbie. Lekarze Treweriusza stworzyli narkotyzujące serum, które wyłączało nocyceptory, czyli receptory bólowe. Przez co najmniej dwie godziny układ przeciwbólowy pracował na pełnych obrotach, a dodatkowo zmieszany z serum narkotyk wzmacniał koncentrację i szybkość reakcji. Dzięki niemu ranni strażnicy wąwozu walczyli bardziej zażarcie niż zdrowi.
Uklęknąłem na jedno kolano – drugie było całkowicie niesprawne. Otwarte złamanie wyglądało paskudnie, jednak ze wszystkich sił starałem się o nim zapomnieć, skoro chwilowo nic nie czułem. Nie potrafiłem określić, ile minęło czasu, ale widok, który się przede mną rozciągał, przypominał pobojowisko. Wszędzie leżały fragmenty rozszarpanych ciał w łuskowatych zbrojach Krokodyli, a pomiędzy nimi obiadowały pterodaktyle, wspierając się na zgiętych skrzydłach. Tuż obok mnie tkwił ten, którego wysłałem po posiłki. Nie rzucał się do ataku ani nie wykazywał chęci do żerowania. Pilnował mnie, co chwila chowając dziób w zgięciu skrzydła. Dokuczał mu upał.
Zapach krwi i śmierci uderzył we mnie ze zdwojoną siłą. Rozejrzałem się w poszukiwaniu Tyrsa i innych strażników, lecz zniknęli gdzieś wśród tego przerażającego galimatiasu. Niedobitki wroga strącały bestie z przestworzy, strzelając z jeszcze nieuszkodzonych dział. Jęki bólu i wrzaski przerażenia górowały nad natrętnym skrzeczeniem gadów i suchym dźwiękiem łamanych kości. Spojrzałem w górę. Niebo było aż czarne od szybujących nad pustynią pterodaktylów. Wygraliśmy, ale gady nie zamierzały przerywać swojego krwawego dzieła.
Nie miałem pojęcia, jak je powstrzymać, więc zrobiłem pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy: złapałem mojego pterodaktyla za grzbiet i zacząłem się na niego wspinać. Z początku protestował, irytująco skrzecząc. Nie dawałem jednak za wygraną. Ogromnie bałem się o życie Tyrsa – w końcu pterodaktyle nie odróżniały wrogów od przyjaciół. Za chwilę mogły zwrócić się również przeciwko mnie. Za chwilę to wszystko mogło wymknąć się spod kontroli. Już byłem współodpowiedzialny za wielką rzeź i na razie nie mogłem sobie wyobrazić, jak będę z tym dalej żył. Jak Tyrs żyje z tym, że koordynuje atakami raptorów na wrogów Twierdzy – tych prawdziwych i domniemanych, wskazywanych palcem przez Teobalda.
Uparcie szarpałem się z pterodaktylem, aż w końcu pozwolił mi usadowić się na swoim grzbiecie. Szybko oddychałem, wydawało mi się, że serce za chwilę wyskoczy mi z piersi. Ścisnąłem jego boki kolanami – nie wiem, jak zmusiłem moje ciało, żeby użyło niesprawnej kończyny. Gad rozłożył skrzydła i wzbiliśmy się w górę. Zacisnąłem palce na jego delikatnej szyi. Pęd powietrza przytkał mi uszy i rozwiewał włosy, które już nijak nie chciały trzymać się w warkoczu.
Kierowałem się w stronę Twierdzy. Musieliśmy wrócić nad ocean. Przelatując między pterodaktylami, skrzeczałem jak one, upajałem się lotem i bliskością chmur. Brakowało mi tchu. Gdzieś wśród nich, skazany na samotność i pobudzony serum, zapomniałem, że byłem człowiekiem. Rozumiałem już, dlaczego Tulia zatracała się w naturze pterodaktyla. Nic nie dało się porównać z pierwotnym zewem wolności, precyzyjnem lotem i wzmagającym się głodem.
Z trudem oderwałem moich współbraci od ich posiłku. Chcieli więcej, potrzebowali więcej, należało im się więcej. Miałem ochotę pozwolić im nadal ucztować, lecz resztki mojego człowieczeństwa wykrzesały we mnie odrobinę współczucia dla pożeranych ludzi. Po chwili do lotu podrywały się kolejne pterodaktyle. Nawet się na nie nie oglądałem; instynkt podpowiadał mi, że polecą za mną. Byłem od nich mądrzejszy, sprawowałem kontrolę – to ja je tutaj przyzwałem, równie dobrze mogłem je odwołać. Nie wiedziałem, dlaczego to wiem. Tak po prostu było. Wypełniała mnie harmonia i orzeźwiający spokój, jakiego nie czułem, odkąd matka wstrzyknęła mi geny pterodaktyla. Byłem na swoim miejscu. Byłem na swoim miejscu nawet bardziej niż w ramionach Tycjana.
Wspomnienie Tycjana ukuło mnie mocno w okolicach serca, burząc poczucie wspólnoty z latającymi gadami. Jednak wciąż parliśmy do przodu. Upał nieco zelżał. Wychyliłem się zza kostnego grzebienia mojego towarzysza i zobaczyłem pod sobą zarys wąwozu. Zbliżaliśmy się do Twierdzy. Potem przelecieliśmy kolejno nad miastem i nad portem.
Owiała mnie rześka bryza.
Pamiętałem moment, gdy mój pterodaktyl wylądował na jednym ze skalnych występów. Ześlizgnąłem się z jego grzbietu. Miałem na tyle miejsca, żeby rozprostować nogi – zwłaszcza tę złamaną. Wciąż zostało mi jeszcze trochę czasu. Serum działało bez zarzutu.
Słońce powoli kładło się na powierzchni wody, barwiąc ją pomarańczem. Prawie takim samym, jak pomarańcz oczu Tyrsa. Chciałem, żeby żył, choć mogłem mu tego nigdy nie wybaczyć. Pogrzebał mnie. Zrobił to, co umiał najlepiej.
Pterodaktyle powracały znad pustyni. Część siadała na skalnych półkach, niektóre wracały do swoich młodych do gniazd, a jeszcze inne szybowały nad oceanem, poprawiając obiad rybią przekąską. Promienie słoneczne padały na moją twarz, wydawało mi się, że mógłbym tutaj pozostać na zawsze, wreszcie jako część czegoś większego – członek stada. Odczekałem jednak, aż ostatnie gady wrócą do domu, i dopiero wtedy ponownie wspiąłem się na grzbiet mojego towarzysza. Więcej się przede mną nie wzbraniał. Po prostu rozpostarł skrzydła i ruszyliśmy w drogę powrotną do Twierdzy.