Umysł ludzki po dziś dzień stanowi tajemnicę, nad którą głową się najmądrzejsi (a przynajmniej tak o sobie mówią) tego świata. Nie, nie będziemy zagłębiać się w jego tajniki, ani zastanawiać się nad tym, dlaczego jedni potrafią bez problemu wykonywać najtrudniejsze działania matematyczne w pamięci, a drudzy mają kłopot zapamiętać numer swojego telefonu (fakt, to niesprawiedliwe), trzeba jednak przyznać, że zarówno jego potęga jak i siła w rękach zdolnego człowieka mogą okazać się narzędziem służącym dobrej sprawie lub zagładzie.
Królik w lunaparku to – moim zdaniem – bardzo udany debiut Michała Biardy. Ostatnimi czasy miałam do czynienia z naprawdę ciężkostrawnymi lekturami, więc i do tej podchodziłam z lekkim dystansem, ale jak się okazało zupełnie niesłusznie. Podobała mi się nie tylko przedstawiona historia, która okazała się dla mnie totalnym zaskoczeniem i w ogóle nie przyszło mi do głowy, że w ten sposób zostanie poprowadzona, ale także język, jakim została napisana – potoczny, którym posługuję się, na co dzień, bez zbędnych górnolotnych zwrotów oraz humor sytuacyjny – kiepski dzień po kilku stronach tej książki stawał się, co najmniej znośny.
Do gustu przypadło mi również to, że opowieść miała trzech narratorów: wspomnianego wyżej Pawła, pokrzywdzoną przez los nastolatkę Kaśkę oraz pana Zbyszka – taksówkarza, z bagażem doświadczeń. Mimo, że całkowicie od siebie różni, wywodzący się z zupełnie innych światów i mający odmienne sytuacje życiowe, zostają połączeni nierozerwalną nicią wydarzeń, która nieuchronnie prowadzą do zagłady. Do całej trójki zapałałam bardzo dużą sympatią – zapewne dlatego, że mimo przeciwności losu parli do przodu starając się przy tym nie poddawać rozpaczy, beznadziei czy zgubnym nałogom.
Jeśli chodzi o zakończenie, to dla mnie osobiście była to istna bomba z opóźnionym zapłonem. Uwielbiam powieści, które są prowadzone w taki sposób, że nigdy do końca nie wiadomo, jak potoczą się przedstawione wydarzenia. W przypadku Królika z lunaparku, co innego obstawiałam, a zupełnie, co innego okazało się rzeczywistością (brawo panie autorze za skuteczne wyprowadzenie mnie w pole!).
Żałuję jedynie, że nie doczekałam się skutecznego zakończenia wątku Kaśki. Co prawda zawsze można sobie „dośpiewać” własny koniec historii, ale jednak wolałabym mieć to napisane (dla mnie i tak wszystko zakończyło się happy endem – nic innego do siebie nie dopuszczam).