Mamy dziś dla Was coś miłego na koniec roku.
Pod koniec marca w naszym wydawnictwie ukaże się książka „Twierdza Kimerydu” Magdaleny Pioruńskiej.
Kilka słów o autorce:
twórca i redaktor naczelna Szuflady, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu, odpowiadała za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko- Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Sama też próbuje swoich sił w roli nauczyciela kreatywnego pisania. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy „Opowieści z Zoa”, a także jej tekst pojawił się w antologii fantasy: „Dziedzictwo gwiazd”. Już niedługo wydaje następną powieść „Twierdza Kimerydu”. W życiu wyznaje dwie proste prawdy: „Nikt ani nic poza Tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy” oraz „Wolność to stan umysłu.”
Prezentujemy Wam dziś fragment powieści:
Rozdział 1
Anna
Pustynia ciągnęła się już od dwóch upalnych dni. Na mojej skórze krystalizował się pot, rude, gładko zaczesane włosy pokrywał słony kurz. Tylko na pustyni kurz jest słony. Pozostawia irytujący posmak na języku. Wiedziałam, że nie ma odwrotu. Mogłam tylko maszerować przed siebie, znosząc gorący piasek wsypujący mi się do butów i pod nogawki jeansów. Czułam rosnące zmęczenie w mięśniach. Piekły mnie oczy, a pod powiekami zakwitły pustynne róże. A zatem śmierć. I to znajome poczucie paniki, że jeszcze tego nie chcę, że jestem zbyt młoda, by po prostu utonąć w piasku. Ciekawe, czy przylecą dimorfodony? Rozerwą moje ciało na strzępy i żyłka po żyłce, kostka po kostce przedrą się do prawdziwej mnie, schowanej we wnętrzu różowej skorupy, powszechnie zwanej ciałem?
– Zamknij się, Anno – powiedziałam sama do siebie; mój zachrypnięty, prawie niemożliwie brzmiący głos przyniósł mi ukojenie. – Jakby to kogoś obchodziło! Zostawili cię na pewną śmierć!
Przyspieszyłam kroku, oblizując spieczone wargi. Kapelusz z szerokim rondem nie dawał mi już wystarczającego cienia, sprane tenisówki obcierały wysuszone pięty, a ramiączka plecaka boleśnie wbijały się w barki. Jeszcze jakąś godzinę marszu wcześniej prawie nie zwracałam na niego uwagi – teraz wydawało mi się, że dźwigam kamienie.
Mapa wskazywała, że od następnego miasta dzieliło mnie pięćdziesiąt kilometrów – niby nie była to wielka odległość, ale na pustyni łatwo się zgubić. Krajobraz prawie się nie zmieniał, kompas prowadził mnie w wyznaczonym kierunku, jednak nie do końca mu ufałam. Wiele razy słyszałam przerażające opowieści o ludziach, którzy ginęli w trakcie transportu z jednego miasta do drugiego, bo kierowca tracił orientację w terenie albo na drodze stanęło mu dzikie zwierzę.
Pustynia była terenem łowieckim tutejszych gadów – pod wpływem prowadzonych przez europejskich naukowców eksperymentów powstawały nowe gatunki zwierząt, krzyżówki istot współczesnych i prehistorycznych, powołanych do życia dzięki świetnie rozwiniętej genetyce. Musiałam przespać lekcję historii, na której dokładnie tłumaczono nam, kto był za to odpowiedzialny. Fakt pozostawał faktem, że tereny dawnej, afrykańskiej Namibii nie były obecnie najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. Nie wiedziałam, czy groźniejszym drapieżnikiem mógł okazać się zmutowany raptor czy agent specjalnych służb cesarza. Chyba wolałam raptora.
Chociaż akurat w tym momencie nie powinnam kusić losu podobnymi myślami. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zanim wykończy mnie upał, zrobią to właśnie raptory. Albo – nie daj Boże – dimorfodony. Zgadzałam się na to, żeby mnie pożarły dopiero po mojej smutnej śmierci. A na razie żyłam i nie mogłam sobie pozwolić na luksus tracenia nadziei.
[Po więcej zapraszamy na stronę: szuflada.net]