Schizofrenia jest jak oddychanie

– O, książka przyszła!
– Jaka, pokaż – zadowolona wyciągnęłam książkę z koperty, by oczom mamy mogła ukazać się okładka – O Jezu. Ty to sobie książki wybierasz. Wolałabym, żebyś takich nie czytała.
– Spoko, mamo, to tylko powieść.
– A, to dobrze.

Po przeczytaniu stwierdzam: nie ma żadnego znaczenia jaki książka ma charakter, czy jest powieścią czy książką, która tylko przedstawia fakty i twierdzenia. Jeśli grunt jest podatny, łyknie każdą sugestię. Jeśli grunt jest na tyle silny, by ją przetrawić – ma fajną przygodę. Gorzej, jeśli jest słaby. Czeka go niestrawność, zatrucie, może wymioty. Blaski i cienie życia schizofrenika – powieść obyczajowa – miała mi dać przygodę. I dała. Tylko, że zwieńczył ją cholerny ból brzucha.

Pamiętam jak parę dobrych miesięcy temu, przy okazji zajęć z psychologii, otarłam się o temat zaburzeń i chorób psychicznych. Nie wiem czemu, zawsze wydawało mi się to takie odległe, abstrakcyjne, ale przy tym ogromnie fascynujące. Mózg, który pracuje inaczej niż przeciętny zaczął interesować mnie dużo bardziej niż ten zdrowy. Stwierdziłam, że sukcesywnie będę wspinała się po kolejnych szczeblach wiedzy na temat zaburzeń psychicznych, a pierwszym etapem wędrówki po tej piramidzie miała być depresja. Otoczyłam się różnego typu publikacjami, od artykułów po książki, chcąc wiedzieć o tej przypadłości jak najwięcej. Nim się nie obejrzałam, sama zaczęłam mieć powoli dość wszystkiego. Co prawda na „złym nastroju” się skończyło, ale zdążyłam się przekonać jak bardzo podatna na wpływy zewnętrzne jestem.

Te wszystkie książki były poradnikami, albo po prostu, książkami, które opowiadały o depresji w sposób czysto merytoryczny. Gdy pocztą szła do mnie ta książka o schizofrenii, myślałam: A, to tylko powieść, bez przesady, żebym miała się jakoś specjalnie wczuć w tą fikcję.  Tak to jest jak się nie docenia potęgi tej kategorii książek.

Zaczęłam czytać i… uśmiałam się. Na prawdę, płakałam na początku ze śmiechu. Już wtedy sobie pomyślałam, że to ja mam chyba coś nierówno pod sufitem, skoro śmieję się na książce opowiadającej o poważnej chorobie. A to oczywiście nie tak, ta pozycja jest po prostu bardzo umiejętnie napisana. Nie ma w niej ani słowa o typowo medycznych faktach. Nawet słowo schizofrenia nie pojawia się za często. Czytamy o mężczyźnie, który opisuje swoje życie na przełomie pięćdziesięciu lat – uwzględniając w tym czynniki społeczne owego okresu – a mianowicie transformację systemową w Polsce. Wnikając w szczegóły różnych zdarzeń z jego życia, po którymś z nich, zadajesz sobie pytanie: Czy tak drobiazgowy opis relacji z każdą napotkaną przez niego dziewczyną jest na prawdę taki istotny? Tak, drobiazgowy opis relacji z każdą napotkaną przez niego dziewczyną jest bardzo istotny, bo czytelnik zyskuje poczucie niemalże realnego spoufalenia z autorem, a to jest klucz do zrozumienia idei tej książki.

Przeczytałam i poczułam się dziwnie nieswojo. Historia głównego bohatera to historia normalnego człowieka, normalnego w kontekście prowadzonego życia – szkoła, studia, hobby, praca, zawody miłosne. Czytasz tę książkę i mówisz sobie: O, teraz chodzi do szkoły. O! A teraz ląduje w psychiatryku. O, wyszedł. No dobra, co dalej? Studia. Kurczę, zaś psychoza. Ciekawe co kolejne. Życie się toczy, a schizofrenia jest w te życie wpleciona, zupełnie tak, jakby była dla niego czymś naturalnym jak oddychanie. Niczym specjalnym się nie wyróżnia, po prostu zmieniasz na dwie noce miejsce „zamieszkania”, a do łykania dają ci kilka kolorowych tabletek. Jesteś przecież nienormalny. Ale uff, leki działają szybko. Jesteś już normalny. Wychodzisz więc na wolność, chociaż tak naprawdę to dalej jesteś uwięziony.

I to mnie przeraziło. Bycie jednocześnie normalnym i nienormalnym wydaje się być dla mnie bardziej osobliwe niż samo bycie nienormalnym. Takie życie to zero stabilności – depresja, radość, urojenia, motywacja, wszystko miesza się jak w jakimś psychologicznym kotle.

Ta książka wcale nie jest taka oczywista. Ona mówi dokładnie o tym czym jest schizofrenia, tak na prawdę nie podając wprost jej definicji. Co dzieje się z głównym bohaterem, jak radzi sobie w życiu i jaki jest koniec, musicie dowiedzieć się sami. Czy warto przeczytać? Dla mnie warto. Co przeżyłam wewnętrznie, to moje. I ciężko mi te uczucie „przelać” na klawiaturę. Długie opisy mogą momentalnie zacząć nieco nudzić, ale myślę, że to celowy zabieg, który w efekcie daje nam pełen obraz zarówno życia głównego bohatera, jak i jego choroby, więc myślę, że można się chwilowo „ponudzić”.

 

źródło: sferarozwoju.wordpress.com