W ostatnich miesiącach, pewnie za sprawa sukcesu arcydzieła Wojtka Smarzowskiego, Wołyńska Tragedia ma swoje medialne 5 minut. Przejawem tego jest spory wysyp książek poświęconych tej tematyce. Dominują opracowania historyczne ale pojawiają się i beletrystyczne perełki. Jedną z nich jest „Wołyń. Bez litości” Piotra Tymańskiego. Powieść podchodząca do tematu, z trochę innej strony. 

Dyskutując o Rzezi Wołyńskiej najczęściej dyskutuje się o ofiarach, reperkusjach politycznych czy tle historycznym. Taka dyskusja przedstawia Polaków najczęściej jako bezwolne osoby czekające na nieuniknione. To tylko część prawdy. Druga, z jakiegoś powodu bardzo często przemilczaną, są polskie oddziały samoobrony, które pod kierownictwem Armii Krajowej starały się obronić lokalną polską ludność.

Opowieścią o jednym z takich oddziałów, pokazaną przez losy cudem ocalonego z rąk ukraińskich rezunów Staszka Morowskiego jest „Wołyń. Bez litości”. I jest to opowieść pasjonująca a do tego świetna w lekturze. Autorowi udało się w sposób niemalże idealny rozłożyć akcenty na trzy ważne, komplementarne względem siebie płaszczyzny.

Pierwszą z nich jest tło historyczne. Opowieść bazuje na doskonale udokumentowanych wydarzeniach. Piotr Tymański, z zawodu historyk wyspecjalizowany w problematyce mniejszości narodowych wie o tamtych wydarzeniach wszystko i się tą wiedzą chętnie dzieli. Pisze tak o działaniach militarnych jak i o rozgrywkach gabinetowych a wszytko to z zegarmistrzowską precyzją. Nie ogranicza się przy tym do Polaków i Ukraińców, sporo miejsca poświecono też zachowaniu Niemców i Sowietów i ich stosunkowi do tamtejszych wydarzeń.

Drugą jest fabuła. Tu autor postawił na „czytalność”. Akcja jest bardzo wartka, dzieje się dużo i dynamicznie. Co zresztą nie może dziwić skoro około połowy treści stanowią mniejsze i większe potyczki z wrogiem. A co jak co ale konstruowanie powieści batalistycznych Piotrowi Tymińskiemu wychodzi znakomicie. Każdy strzał zza węgła, każdy rzucony granat, każdy zamach siekierą mają tu swój ciężar. Sceny trzymają w napięciu, chwytają czytelnika z gardło i trzymają do samego końca. Do tego są bardzo realistyczne. Nie ma tam Rambo ani innych super hero, są zwyczajni ludzie którym niezwykłe okoliczności i głęboki wewnętrzny patriotyzm, często podkręcony niemalże zwierzęcym lekiem o życie dają niezwykłe siły.

I płaszczyzna trzecia, nie wiem czy nie najważniejsza, to opowieść o człowieku w czasach trudnych. Staszka poznajemy jako młodego chłopa przygotowującego się do Wielkiejnocy. Nie wyróżnia się niczym pośród setek mu podobnych Polaków mieszkających na Wołyniu. Po prostu miał trochę szczęścia i udało mu się przeżyć, zobaczył za to z bliska śmierć swoich najbliższych, w tym ukochanej żony i dziecka. Wraz z postępem fabuły i kolejnymi wydarzeniami mamy możliwość oglądania zmiany jakiej w nim zachodzi. Morowski dojrzewa, zmienia się, utwardza a czasami balansuje na granicy odwetu i stania się takim samym jak mordercy jego rodziny. Czy aby wygrać musi się stać takim jak jego wrogowie? Czy aby wygrać musi zrzec się własnego człowieczeństwa i stać się bestią.

I ta trzecia płaszczyzna jest chyba najciekawsza. Bo przecież wrogowie, obecnie krwiożercze bestie to niedawni sąsiedzi, często koledzy ze szkolonej ławy. Co takiego się stało, że nagle do głosu doszły dawno ukryte demony nienawiści. I czy te demony są też po polskiej, naszej stronie?

Przeczytałem „Wołyń. Bez litości” właściwie na jednym oddechu. Pewne nieporadności językowe które zauważałem w pierwszych dwóch, trzech rozdziałach zeszły szybko na odległy plan. Zbyt skupiony byłem na fabule i zmianach zachodzących w Staszku. Teraz, w kilka dni po przewróceniu ostatniej strony wciąż mam natłok myśli i kilkanaście refleksji odnośnie tamtejszych wydarzeń. To wszystko wciąż gra mi w głowie, jak widać to jedna z tych opowieści, które nie kończą się wraz z książką. Bardzo POLECAM!

 

źródło: blurppp.com