Jolanta Kosowska opowie Wam dlaczego pomysłów na książki szuka podczas podróży i co oprócz katharsis daje jej pisanie. Po jakie napoje sięga Pani doktor w trakcie tworzenia? Najnowsza książka „Drugie dno” czeka na premierę (30 sierpnia), kolejny tekst z cyklu „Jak oni piszą” już jest.
Z zawodu jestem lekarzem. Z zamiłowania piszę powieści. Czasami wydaje mi się, że mam dwie jaźnie, że jest trochę tak, jakby dwie bardzo różne osoby były zamknięte w jednym ciele. Pierwsza z nich jest ograniczana przez kanony medycznej wiedzy, wepchnięta w rygory godzin przyjęć, wizyt domowych i dyżurów. Jest rozsądna i przewidywalna, profesjonalna i zapewne nudna, odpowiedzialna i rzeczowa.
Druga jest wolna i niezależna, ma do dyspozycji niczym nieograniczoną wyobraźnię, nienormowany czas pracy, setki pomysłów, które kłębią się w głowie, dziesiątki uczuć, które nie dają się okiełznać. Obie jaźnie są mi bliskie, chociaż ta druga pasuje bardziej do mojej natury. Jestem niespokojnym duchem. Nie lubię stagnacji. Stagnacja wieje beznadzieją i nudą, szarością i późną jesienią. Denerwuje mnie monotonia. Nie lubię, kiedy życie biegnie obok. Nie cierpię popadania w rutynę. Nie boję się nowych wyzwań. Czuję się szczęśliwa, kiedy moje życie pędzi jak szalone, dni są pełne wrażeń i kipią ciepłymi emocjami. Nie przeszkadza mi od czasu do czasu wysiew adrenaliny.
Większość moich znajomych uważa, że od zawsze chciałam być lekarzem. Na pewno tak też myślą moi pacjenci… To nieprawda. Byłam zdeklarowanym humanistą, marzyłam o humanistycznych studiach, wyżywałam się w konkursach literackich, w szkole średniej brałam udział w olimpiadach humanistycznych. Marzyło mi się studiowanie archeologii albo historii sztuki. Później marzenia ewoluowały w kierunku polonistyki. Chciałam być nauczycielem. Miałam w szkole średniej niezwykłego polonistę, który nie tylko rozkochał całą naszą klasę w literaturze, ale próbował nas również nauczyć niezależnego myślenia, wyciągania śmiałych wniosków, bronienia swoich poglądów, nieprzejmowania się tym, co wypada i jak wypada powiedzieć, jasnego i odważnego wyrażania tego, co się myśli i czuje. To on uzmysłowił nam, że w życiu najważniejsze są emocje, że nie można całe życie czekać na to, aż zaczniemy nareszcie żyć. Miałam szczęście trafić na wyjątkowego człowieka. Zapragnęłam być podobna do niego, a może nawet z czasem taka jak on.
Życie jednak napisało swój własny, zupełnie nieoczekiwany scenariusz. W maturalnej klasie trafiłam do szpitala. Spędziłam tam wiele tygodni. Pomogli mi i ja nagle zapragnęłam pomagać innym. Dostałam się na medycynę, zaczęłam studiować i tak prawie przypadkiem znalazłam to coś, co do dziś dnia wypełnia dużą część mojego życia.
Z pisaniem było zupełnie inaczej. Wcześniej pisałam tylko dla siebie, bo to było mi bardzo potrzebne. Początkowo pisanie było swoistym katharasis. Chciałam odreagować blokowane napięcia, tłumione emocje, uwolnić myśli i wyobraźnię. To miało być antidotum na zło. Taka odskocznia od codzienności, od obciążeń związanych z pracą zawodową, od napięć niesionych przez codzienność.
Pamiętam dokładnie dzień, kiedy zaczęłam pisać. Miałam ciężki dyżur, z rodzaju tych, których nie da się nigdy zapomnieć, które, choć niechciane, już na zawsze będą miały swoje miejsce w mojej pamięci. Przyszło mi stwierdzić zgon osiemnastoletniego samobójcy. Wróciłam do domu. Na dworze padał deszcz. Świat wydawał się rozmyty i zapłakany, a we mnie wszystko krzyczało. W mojej głowie rozszalała się burza uświadomionych i nieuświadomionych emocji, racjonalnych i pozbawionych sensu uczuć, żal do całego świata i do Pana Boga, bezsilność i złość, bunt i rozpacz. Nagle przerósł mnie ten zawód i towarzyszące mu emocje. Zamarzył mi się zupełnie inny świat, pełen odmiennych, dobrych emocji. Nie mogłam zasnąć. Usiadłam przy biurku i zaczęłam pisać. Powstały pierwsze strony mojej debiutanckiej „Niepamięci”.
W moim przypadku pisanie powieści zaczyna się najczęściej od podróży. Najpierw jest miejsce i związane z nim emocje. Odczuwam to tak, jakby dane miejsce było jednym z bohaterów mojej powieści. Jest ono bardzo ważne, wręcz niezbędne do stworzenia fabuły. Nie wszystko może wydarzyć się gdziekolwiek. To właśnie miejsca inspirują mnie często do napisania powieści. Przymykam oczy, wtapiam się w lokalną atmosferę, pozwalam moim myślom płynąć wolno i leniwie. Przed oczami zaczynają przesuwać się obrazy, coś z pogranicza jawy i snu… i nagle jestem już pewna, że właśnie tutaj mogłaby się wydarzyć dana historia.
Tak było też w przypadku powieści „W labiryncie obłędu” i „Drugie dno”. Najpierw była Toskania, później pojawili się bohaterowie i pomysł na fabułę powieści. Dużo podróżuję i wrażenia z tych podróży wykorzystuję w moich powieściach. Nie wyobrażam sobie życia bez podróży. One towarzyszyły mi od zawsze, w każdym razie odkąd sięgam pamięcią, a od paru lat ściśle wiążą się z pisaniem powieści. W pewnym sensie moje życie biegnie teraz od jednej do drugiej podróży i od jednej do drugiej książki.
Najczęściej piszę w pokoju mojej córki. Marta studiuje daleko od domu. Kiedy jej nie ma, jej pokój staje się moją ulubioną pracownią. Tu pisze mi się najlepiej. Takie dobre miejsce, pełne ciepła, z dwoma ogromnymi sercami na ścianie zbudowanymi z dziesiątek zdjęć, z których każde przywodzi wspomnienia i ciepłe emocje, z cytatem na ścianie: „My decydujemy o tym, co jest prawdą, a co iluzją”, z głębokim fotelem i dużym biurkiem, dziesiątkami bibelotów, z których każdy ma swoje wyjątkowe znaczenie.
Nie piszę konspektów powieści. Kiedy zaczynam pisać, próbuję nadać kształt swoim myślom, uporządkować je, ale robię to zupełnie po swojemu. Tworzę plan trzech katastrof, wymyślam sceny, przypinam fiszki z hasłowo zapisanymi scenami do korkowej tablicy, linijny układ rozbudowuję na boki. Początkowo panuje tam ład i porządek. W miarę pisania fiszki zmieniają swoje miejsca, pojawiają się dziesiątki nowych karteczek, ład i porządek znika, a ja już po paru dniach zapominam o tej korkowej tablicy i gonię już tylko za swoimi bohaterami, próbując za nimi nadążyć, pisana historia zaczyna żyć własnym, zupełnie niezależnym i niezaplanowanym wcześniej życiem.
Pisząc piję kawę na przemian z sokiem pomidorowym z obfitym dodatkiem tabasco. Kiedy jestem poza domem, zdarza się, że zapisuję coś w notesie. Mam manię kupowania notesów. Wydaje mi się, że zawsze mam ich za mało. Piszę szybko, niewyraźnie, stosuję skróty, których czasami sama później nie potrafię odszyfrować. Nastawiam budzik na drugą w nocy, żeby jego dźwięk sprowadzał mnie do rzeczywistości, wyrywał ze świata wyobraźni i uzmysławiał mi, że tuż po szóstej muszę wstać do pracy, a o siódmej zaczynam przyjmować moich pacjentów.