Od kiedy napisanie książki stało się dla Róży Wigeland największym marzeniem? O tym i wielu innych aspektach jej pisania dowiecie się z cyklu „Jak oni piszą”.
Na początku jest błysk. W jednym zdaniu, zdarzeniu lub człowieku nagle widzę materiał na potencjalną książkę. Po prostu wiem, że jest to warte, by opowiedzieć o tym światu. Nigdzie tego nie zapisuję. Mam to w swojej głowie. Chodzi „to” ze mną wszędzie umoszczone w głowie. Taki zarodek. Potem zaczynam się temu przyglądać. Obracać na wszystkie strony, rozmawiać o tym i oceniać, czy da się coś z tym zrobić. Kto miałby po to sięgnąć i dlaczego chciałby to przeczytać? Czemu ma to służyć? Musi mieć jakąś wartość. Coś musi po tym zostać: przyjemność z miło spędzonego czasu na czytaniu, poznanie czegoś nowego, czego czytelnik na co dzień dotyka, w czym uczestniczy lub obserwuje, ale nie jest mu to do końca znane.
Kiedy już wiem po co i dla kogo to napiszę, szukam najlepszej formy. Czy to ma być napisane w formie reportażu, zbioru opowiadań czy następujących po sobie zdarzeń. Czy ja mam być narratorką, czy stworzę bohatera, w którego usta włożę znane mi fakty. Bo zawsze to są prawdziwe przeżycia prawdziwych ludzi. Uważam, że losy ludzkie są tak ciekawe, że nie ma sensu wymyślać nic fantastycznego. Życie jest najlepszym autorem scenariuszy, a poza tym jestem beztalenciem jeżeli chodzi o konfabulacje. Pomysł powoli rośnie. Zatrzymuję w myślach zdania, zdarzenia i dialogi. Myślę obrazami. Układam chronologię. Zastanawiam się o czym napiszę, a o czym nie. Coś dodaję, coś odrzucam. Przyglądam się ze szczególną uwagą zjawiskom i ludziom, chłonę ich słowa i ciągle szukam odpowiedzi na jedno pytanie: dlaczego? Dyskutuję o poszczególnych faktach z różnymi ludźmi, ale oni nie mają pojęcia, że rozmawiając z nimi tak naprawdę piszę swoją książkę. Mielę. Miksuję. Obracam ze wszystkich stron, by równo dojrzało. Aż w końcu całą książkę mam gotową w głowie.
To najtrudniejszy, najbardziej męczący i wykonany z wielkim nakładem pracy etap. A przecież nie napisałam jeszcze ani jednego słowa. Do tego momentu nie były mi potrzebne żadne narzędzia oprócz własnego mózgu. Zanim usiądę do pisania muszę jeszcze przeczytać kilka różnych książek. Lubię psychologiczne thillery, książki o socjologii, psychologii, ekonomii, biografie, poradniki, beletrystykę.
Czekam na odpowiedni moment, kiedy będę miała na tyle wolnego czasu, by zostawić swoje normalne codzienne życie i przenieść się w świat, w którym jestem tylko ja i słowa spływające na klawiaturę. Czasem muszę mieć aż kilka godzin, by przenieść się w ten inny wymiar. Przede wszystkim muszę odpocząć od codziennych zajęć i pracy, bo zmęczony umysł nie działa tak, jak bym tego chciała. Albo wręcz przeciwnie: złapać oddech i pisać, by zdarzenia, słowa i dialogi nie umknęły w codzienności, by się nie zatarły w pamięci. Tak było z „Gastronautką”. Część książki jest napisana jako teksty na bloga w nocy, zaraz po skończeniu pracy, by o niczym nie zapomnieć z tego, co się właśnie wydarzyło. By jak najwierniej odtworzyć zapis dnia i wieczoru, bo czytelnik musi dostać prawdziwe emocje. Pierwszą część pisałam najdłużej i powstała jako ostatnia. Przypominanie sobie zdarzeń sprzed kilku lat przychodziło z trudem. Pisanie w domu przy biurku w dniu wolnym od pracy zawodowej szło jak po grudzie. Zabierałam więc notebooka do pubu czy kawiarni i tam, w gwarze i rozgardiaszu, rozpraszana przez gości i współpracowników pisałam po kilka godzin dziennie.
Napisany materiał kopiuję do dysku zapasowego, który mogę podpiąć pod każde z trzech urządzeń by kontynuować pracę nad tekstem. Obok komputerów leżą notatniki z ołówkami, notesy, wyrwane artykuły z czasopism, bo spodobała mi się gra słów lub skojarzenie w jakimś wywiadzie czy reportażu. Karteczki i karteluszki z zapisanymi myślami, skojarzeniami i hasłami, które tylko ja wiem, jak rozszyfrować i w który rozdział włożyć dane słowa. Dla osoby postronnej wygląda to na niezły rozgardiasz, ale ja wiem doskonale, gdzie co mam i kiedy tego użyję. To inspiracje, przypomnienie zdarzeń i związanych z nimi emocji, które przełożę na zdania w książce.
Samo pisanie już nie jest takie trudne. To ta najprzyjemniejsza dla mnie część w tworzeniu książki. Kiedy już wiem, jak będzie wyglądała całość i co chcę w książce przekazać – wystukiwanie literek, które układają się w zdania jest dla mnie dość łatwe. Nigdy nie miałam problemów z wyrażaniem myśli czy emocji poprzez pisanie. Nie pamiętam jakichkolwiek problemów w szkole z ortografią czy pisaniem wypracowań. A o napisaniu własnej książki marzyłam od zakończenia pierwszej klasy podstawówki. Dostałam wtedy małą książeczkę o tygryskach za bardzo dobre wyniki w nauce. Nie pamiętam jej tytułu ani o czym dokładnie była. Ale doskonale pamiętam, że to wtedy po jej przeczytaniu pomyślałam, że chciałabym zobaczyć swoją książkę na półce w księgarni.
Do pisania potrzebne mi są komfortowe warunki. Musi mi być wygodnie i ciepło. Nie toleruję włączonego telewizora ani krzątania się domowników. Ewentualnie odcinam się od rzeczywistości ściśle przylegającymi do uszu słuchawkami z ulubioną muzyką – Randy Crawford, Ludovico Einaudi czy dźwięki smooth jazz.
Za to dochodzący gdzieś z oddali grzmot oceanu, bębnienie deszczu o parapet czy szum pulsującego życiem miasta wręcz mnie inspiruje by pisać więcej i więcej.
Gdzieś pod ręką muszę mieć dobrą kawę, napoje, słodycze, owoce, ciasteczka, restaurację. Kiedy piszę, nie lubię rozpraszać się na domową krzątaninę, zakupy czy gotowanie.
Jest tylko praca nad tekstem i dobre bezproblemowe życie.