O pasji do pisania, którą ma od dzieciństwa oraz zainteresowaniu historią opowie Niwen – autor „Meandrów losu”, który ukrywa się pod pseudonimem. Dlaczego? Dowiecie się z kolejnego tekstu z cyklu „Jak oni piszą”.

 

Występuję pod pseudonimem bo chciałbym, aby znana była książka, ale nie ja osobiście. Zanim napisałem pierwszą powieść „Meandry losu”, opublikowałem tuzin książek naukowych. Te dwa wektory mojej tzw. twórczości chciałbym rozgraniczyć. I to nie tylko cienką niebieską linią. Słowem, zależy mi na pozostaniu anonimowym autorem kilku powieści, które mam nadzieję wydać. Nie będzie to saga, ale bliski znaczeniowo cykl. Być może będzie sześć tomów, może osiem albo dziesięć. Tytuły też będą różne. Meandry będą mieć kontynuację jako tom drugi i to wszystko, chociaż wielu bohaterów pojawi się w części trzeciej, a jeden z nich będzie z czytelnikiem do końca wojny, która dla niego nie skończy się bynajmniej w 1945 roku.

 

NULLA DIES SINE LINEA

Pomysły tkwią w mojej głowie. Nie zapisuję ich. Czasem jakieś sformułowania, ale rzadko. Piszę ad hoc, czyli na żywioł oraz in statu nascendi, realizując jeden pomysł po drugim. Czasem potrzebuję gdzieś zajrzeć, do jakiegoś swojego pliku czy książki, ale robię to rzadko, polegając na swojej pamięci.

Wolę pisać od razu na komputerze, ale czasem piszę też ręcznie na luźnych kartkach, ale wtedy i tak na komputerze wersja tego fragmentu jest już znacznie zmieniona. Coś dodam, coś ujmę. Zwykle jednak piszę od razu w komputerze. Lubię wiedzieć jaką pamięć zajmuje plik i ile wyrazów zawiera tekst zanim zabieram się do pisania. Nie mam żadnych fetyszów. Notatki, jeśli czasem takie są, robię na kartkach z jednej strony zadrukowanych, bo szkoda lasów. Mimo że nadeszła epoka cyfrowa, tyle marnuje się papieru, że człowieka oszczędnego ogarnia zgroza. Na dwóch biurkach mam ogromny bałagan. Są kompletnie zaścielone nie tylko kartkami, ale sporo miejsca zajmują też książki i teczki, do których nie zaglądam miesiącami, a także komputery, drukarki.

Piszę niesystematycznie i niewiele w ciągu dnia. Zwykle ze dwie godziny przed południem, a też ze 2-3 godziny po południu. Robię przerwę między 12 a 16 i z reguły już nie piszę po 19. Bez wieści ze świata i Polski nie mogę się obyć. Czasem piszę jedną stronę dziennie, a czasem nawet dziesięć (rekord). Z reguły jak napiszę trzy, jestem szczęśliwy, że tego dnia zachowałem się w myśl zasady „nulla dies sine linea” (ani dnia bez wiersza), czyli wtedy mam poczucie, takie wewnętrzne przekonanie, że tego dnia nie zmarnowałem.

 

WENA A OBOWIĄZEK

Nie piszę w weekendy. Muszę być sam. Nikt nie może mi przeszkadzać. Znacznie więcej czasu myślę o książce, niż ją piszę. Najlepiej mi się myśli o niej podczas oglądania czegoś w telewizji. Jeśli czytam, skupiam się na tym, co czytam. Jak już siądę przy biurku, z reguły tworzę tekst ad hoc, bazując na swojej wszechstronnej wiedzy (żart). Wena. Gdybym czekał na wenę, jak już ktoś napisał, nie byłoby żadnej książki mojego autorstwa. To Stendhal miał powiedzieć, że gdyby od początku pisał co dzień przez dwie godziny, z geniuszem czy bez geniuszu, nie zmarnowałby dziesięciu lat na głupkowate wyczekiwanie natchnienia. Według innego Francuza, Flauberta, natchnienie bowiem polega na tym, aby zasiadać do pracy o tej samej godzinie. Co potwierdzał Baudelaire, mówiąc, iż natchnienie jest stanowczo bratem codziennej pracy. A już pewien polski pisarz natchnienie utożsamiał z pracą, cierpliwością i wolą, twierdząc, iż bez silnej woli nie ma wielkiego twórcy. Z tą weną to jednak coś jest na rzeczy. Są dni kiedy godzinę lub dwie przesiaduję przed pustym ekranem, bo kompletnie nie wiem co dalej, ale jak już ruszę to szybko nabieram pary.

 

MŁODOŚĆ A PISANIE

W szkole lubiłem pisać wypracowania i robiłem to dobrze. Mając 17 lat postanowiłem, że kiedyś napiszę sagę o losach polskich rodzin w pierwszej połowie XX wieku. Realizuję to dopiero teraz, jako człowiek już dojrzały (jeśli nie przejrzały), bo zawsze było coś ważniejszego do roboty, a poza tym uważałem, że do czegoś takiego naprawdę trzeba dojrzeć, czyli nabrać życiowego doświadczenia. Ale to we mnie siedziało.

Pisałem w młodości dzienniki i tygodniki (wspomnienia z tygodnia, co robiłem, o czym czytałem czy myślałem). To było przed studiami, w czasie studiów i trochę po studiach. Coś z tego się zachowało, ale niewiele. Zachowały się też dwa dramaty, świadectwo moich rozterek w tamtych czasach. Już wtedy interesowały mnie relacje polsko-żydowskie, a jeszcze wzmógł to zainteresowanie wyjazd do USA w wieku 26 lat i pobyt w Nowym Jorku, gdzie poznałem pewnego amerykańskiego intelektualistę, który zwrócił mi uwagę na znajdujące się w Bibliotece Publicznej Nowego Jorku wspomnienia polskich Żydów, którzy przeżyli Holocaust. Dostałem ich wiele w postaci kserograficznej. Wszystkie interesujące mnie relacje dotyczyły mojego rodzinnego regionu, a właściwie okolic Łomży. Niektóre czyta się ze zgrozą i lepiej o nich nie mówić.

 

 

20170518_140209