Magdalena Knedler:…dopóki żyjemy, wszystko się może zdarzyć.. /wywiad/
Magdalena Knedler- archiwum autorki |
Uwielbiam gatunkowe hybrydy i autorów, którzy mają odwagę pograć trochę z konwencją, zrobić coś po swojemu – rozmawiamy z autorką powieści „Klamki i dzwonki”.
Magdalena Knedler jest nie tylko pisarką, ale i recenzentką oraz redaktorką współpracującą z Miastem Kultury, czy Obliczami Kultury. Pretekstem do spotkania jest jej najnowsza powieść – „Klamki i dzwonki” wydana w Wydawnictwie Novae Res.
Kamila Sękowska: Rozumiem, że przy premierze pierwszej książki autorowi towarzyszą duże emocje, a jak jest w momencie, gdy to już któraś z kolei? Czy człowiek zdąży się już do tego przyzwyczaić?
Magdalena Knedler: Z każdą kolejną książką jest trudniej, bo istnieje świadomość porównań. Czytelnicy i recenzenci mogą zauważyć zarówno wzrost, jak i spadek formy, mogą nie zaakceptować formalnych eksperymentów, zmiany gatunku, nie polubić nowych bohaterów i nie zaciekawić się poruszoną tematyką. Zawsze punktem odniesienia zostaną poprzednie pozycje. To naturalne i zrozumiałe. A jednak u autora budzi uzasadnione obawy i podwyższony poziom stresu przed premierą. Ale wydaje mi się, że pisarz z każdą kolejną pozycją coraz lepiej przyjmuje uwagi krytyczne i jest bardziej świadomy warsztatu – zarówno postępów, jak i ewentualnych braków. Mniej obsesyjnie śledzi też wszelkie wzmianki o swojej twórczości, które pojawiają się w sieci i prasie.
Skąd w ogóle wziął się pomysł na „Klamki i dzwonki”?
„Klamki i dzwonki” to skutek uboczny trylogii kryminalnej, której ostatnią część ukończyłam wiosną. Po napisaniu drugiej odsłony tego cyklu poczułam się znużona morderstwami, śledztwami, researchem, tematyką śmierci, winy i kary, a także tym, że nie mogę za wiele napisać o emocjach. A emocje właśnie i relacje między ludźmi interesują mnie najbardziej. „Klamki i dzwonki” były oddechem, odpoczynkiem, próbą zagłębienia się w uczucia i refleksje ludzi, którzy ciągle się mijają, choć myślą o sobie nieustannie – i to od lat. Przyjemnie czasem rozłożyć emocje na czynniki pierwsze i wnikliwie je analizować. Lubię to.
Ja również bardzo to lubię i muszę przyznać, że z wielkim zaciekawieniem czytałam „Klamki i dzwonki”. Czy planuje Pani kontynuację losów Elizy?
Cieszę się, że książka Panią zaciekawiła. To taka inna pozycja w moim dotychczasowym dorobku i mam obawy, jak zostanie przyjęta. Co do historii Elizy – myślę, że powinna zakończyć się właśnie tam, gdzie się kończy. Do tego punktu od samego początku chciałam moich bohaterów doprowadzić. Szczerze mówiąc, to pytanie mnie zaskoczyło. A chciałaby Pani poznać dalsze losy Elizy?
Powiem szczerze, że byłoby miło poznać dalsze losy Elizy i Alberta. Ale z drugiej strony cenię sobie książki, które kończą się właśnie tak jak „Klamki i dzwonki”, wtedy czytelnik sam może włączyć wyobraźnię i dopowiedzieć swój koniec.
Tak – koniec lub kontynuację. Tytuł „Klamki i dzwonki” to fraza zaczerpnięta z wiersza Szymborskiej „Miłość od pierwszego wejrzenia”, który bardzo pięknie pokazuje, że spotkanie, nazwijmy to, „właściwe” pomiędzy dwojgiem ludzi zawsze coś poprzedza. Szymborska wymienia szereg przypadkowych zdarzeń, mijanie się, dotykanie tych samych przedmiotów. Ale w gruncie rzeczy chodzi o wydeptywanie tych samych/podobnych ścieżek – pewnego rodzaju mentalne przygotowanie do tego, by się ze sobą porozumieć. To jest chyba to słynne przeznaczenie, komunia dusz czy prozaicznie mówiąc – nadawanie na tych samych falach. Myślę, że ludziom, którzy – niekiedy na rozmaite sposoby – doszli w procesie dojrzewania do podobnych wniosków, po prostu łatwiej się dogadać. Choć oczywiście życie jest pełne niespodzianek (śmiech) W tym samym wierszu Szymborska używa zwrotu „księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie”. Zwrotu, który skrywa ogromną i jednocześnie prostą mądrość – dopóki żyjemy, wszystko się może zdarzyć. Jak u Alberta i Elizy.
Zgadza się, Szymborska pięknie pisała o miłości. A czy wzrorowała Pani w jakimś stopniu postać Elizy na podstawie własnych cech charakteru czy jest to raczej wytwór wyobraźni?
Myślę, że ja i Eliza mamy kilka cech wspólnych, choć więcej jest tych, które nas różnią. Elizę przeraża praca w korporacji i w ogóle przy biurku – woli zarabiać mniej, robiąc to, co lubi. Chce mieć czas na czytanie książek, spacery po mieście i… myślenie. Ja jestem może bardziej pragmatyczna, ale dzielę z Elizą korporacyjną fobię. W pracy, która wymagała ode mnie siedzenia przy biurku, wytrzymałam zaledwie kilka miesięcy i zmieniłam ją na zajęcie bardziej elastyczne i jednocześnie mniej pewne i mniej stabilne pod względem przychodów. Ale nie żałowałam decyzji.
Okładka ksiązki/Novae Res |
Nie chodzi mi oczywiście o to, że mam w pogardzie biura, korporacje i ludzi w nich pracujących. Wręcz przeciwnie. Niekiedy chciałabym umieć się tak dostosować do obowiązujących zasad i zyskać psychiczny komfort związany z uregulowaną sytuacją finansową. Bo kiedy człowiek wykonuje wolny zawód, to naprawdę bywa bardzo różnie (śmiech) Niekiedy rewelacyjnie, a czasem całkiem beznadziejnie. Trzeba nauczyć się wszystko kontrolować. To mnie na pewno z Elizą łączy. Ale poza tą kwestią jesteśmy jednak różne. Eliza bardziej buja w obłokach i nie ma żadnych zobowiązań (a przynajmniej do czasu). Musi nauczyć się odpowiedzialności, funkcjonowania wśród ludzi, wyrobić w sobie instynkty stadne.
Ja również wolę pracować sama, ale w życiu prywatnym lubię spotykać się z przyjaciółmi, rozmawiać, chodzić do kina i na kawę, podróżować. Mam też własną rodzinę, więc raczej zdarza mi się walczyć o to, by ukraść chwilę dla siebie, moment absolutnej samotności, niż wyrabiać w sobie instynkty stadne. Eliza – na początku powieści – jest też większą ode mnie pesymistką. Ma oczywiście swoje powody.
Jak wygląda u Pani praca nad książką? Czy nie jest czasem tak, że poświęca Pani mniej uwagi swoim bliskim?
Kiedy książkę zaczynam i uda mi się dobrnąć do trzech czwartych planowanej całości, jest całkiem nieźle. Piszę, kiedy moja córka jest w przedszkolu, a popołudniami już nie pracuję. Wieczorem czytam. Natomiast z końcówką faktycznie bywa ciężko. I zdarza się, że zajmuje mi to więcej czasu niż na wcześniejszym etapie. Nad niektórymi pozycjami (jedna z nich wyjdzie w październiku tego roku, a druga wiosną przyszłego) rzeczywiście siedziałam po kilkanaście godzin dziennie, łącznie z weekendami. Bywało, że tuż przed terminem oddania książki, czytając ją i poprawiając po raz kolejny, nawet jadłam przy komputerze. Ale myślę, że wynika to również z mojego pracoholizmu i tendencji do koncentrowania się na danym projekcie bez reszty. Bardzo nie lubię „grzebać” się w pisaniu. I choć zdarza mi się rozpoczynanie akapitu kilka razy, kreślenie i pisanie jakiegoś zdania od nowa, to takie sytuacje mnie niewyobrażalnie irytują. Jestem (w 80% sytuacji) zdecydowaną osobą, wiem, do czego dążę, jakie stawiam sobie cele. I raczej nie zdarzy mi się pisać żadnej książki przez dziesięć lat.
Kiedy zaczynam, mam już przeważnie wizję całości i chcę projekt doprowadzić do końca. Piszę więc codziennie, na początkowych etapach z wyjątkiem weekendów. Jeśli z jakimś zdaniem lub większym fragmentem mam kłopot i nie jestem z niego zadowolona, zostawiam to w takiej niesatysfakcjonującej formie i poprawiam później. Dzięki temu udaje mi się utrzymać sensowne tempo pracy. Co do rodziny – oczywiście, że nie są zadowoleni, kiedy piszę ostatnie rozdziały i laptop przyciąga mnie jak magnes. Również dlatego, że bywam wtedy drażliwa i wszystko mnie denerwuje. Ale wiedzą, że jak mi dadzą czas i pozwolą spokojnie dokończyć pracę, to ten stan się nie przeciągnie i później nastąpi przynajmniej kilka okresów względnej stabilizacji i „normalności’.
Czy może Pani zdradzić swoje dalsze plany literackie? Na jaki gatunek postawi Pani tym razem?
Właśnie nie wiem, co lubię najbardziej. I zawsze jestem na rozdrożu – jeśli kryminał, to taki psychologiczno-obyczajowy lub z humorem i przymrużeniem oka. Nie lubię powieści sensacyjnych i brutalnych thrillerów. Wychowałam się na flegmatycznej angielskiej powieści detektywistycznej. A jeśli natomiast powieść obyczajowa – to nie nadmiernie ckliwa i nie z wątkiem romansowym, który przesłania wszystko inne. Uwielbiam gatunkowe hybrydy i autorów, którzy mają odwagę pograć trochę z konwencją, zrobić coś po swojemu – nawet jeśli spotyka się to z rezerwą odbiorców. Bo wbrew popularnej opinii, że lubimy nowość i oryginalność, większość jednak wybiera to, co brzmi/wygląda znajomo. Liczy się jakiś mglisty „kanon” i „reguły”. Tak samo, jak najprzyjemniej słucha się znanych piosenek, które można zanucić. Ale zdaje się, że odbiegłam nieco od tematu…
W planach wydawniczych na przyszły rok mam już zatwierdzone dwie powieści. Ostatnią część kryminalnej trylogii i powieść obyczajowo-historyczną, z tajemnicą z przeszłości, litewskim dworkiem i Syberią w tle. W tej chwili zbieram materiały do nowej książki, ale nie zdradzę, co to dokładnie będzie (śmiech). Napomknę tylko, że na pewno coś z dreszczykiem…
Zatem pozostaje nam cierpliwie czekać. A czy zdarza się, że czyta Pani recenzje swoich książek publikowane w internecie? Bierze sobie Pani do serca krytykę czytelników?
Oczywiście, że czytam recenzje. Z pewnością nie śledzę obsesyjnie wszystkich, ale staram się być na bieżąco. Z każdej pozytywnej opinii bardzo się cieszę, to przecież zrozumiałe. Jeśli natomiast chodzi o krytykę… Sama przez wiele lat pisałam recenzje, współpracując z portalami kulturalno-informacyjnymi. Nadal zdarza mi się coś napisać dla portalu Miasto Kultury. I wiem, że najtrudniej formułuje się opinie negatywne, bo w takich tekstach najwyraźniej widać czyjś profesjonalizm. Jeśli książka się recenzentowi nie podoba, często ma ochotę się nad nią trochę wyzłośliwić… Doskonale to rozumiem, przerabiałam ten stan mnóstwo razy. I dlatego teraz nie mam kłopotu z krytyką – widzę, kiedy recenzent jest rzetelny i formułuje opinię konstruktywną, kiedy jest profesjonalny i potrafi swoją myśl ubrać w odpowiednie słowa. Nieraz zdarzało mi się takie niezbyt pochlebne, ale konstruktywne i profesjonalne opinie, zamieszczać na swoim fanpejdżu.
Staram się zawsze analizować wszelkie mądre i celne uwagi. Natomiast prawdą jest, że każdy ma własne upodobania, i to, co podoba się mnie, nie zawsze musi podobać się innym. Jako czytelnik doświadczam tego stanu niezwykle często. Notorycznie zdarza mi się nie zachwycać tym, czym zachwycają się prawie wszyscy. Czy to w wypadku literatury, czy filmu, czy innej gałęzi sztuki. Wierzę jednak, że każdy twórca znajdzie swojego odbiorcę. Każdy pisarz – swojego czytelnika modelowego.
Czy chciałaby Pani, żeby któraś z powieści została zekranizowana?
Mam to w sferze bardzo śmiałych marzeń (śmiech). Oczywiście byłoby miło, ale nie sądzę, bym miała takiej sytuacji doczekać. Oczywiście cuda się zdarzają, ale… prawie zawsze dotyczą innych. „Pan Darcy nie żyje” to chyba ta z moich powieści, o której ewentualnej ekranizacji czytelnicy wspominali najcześciej. Może dlatego, że akcja toczy się w Krainie Jezior w Wielkiej Brytanii, czyli otoczenie jest bardzo urokliwe. Na Lubimy Czytać ktoś napisał nawet, że gdyby powieść wyszła w UK, z pewnością taki film by powstał. Przyjemnie się czyta takie uwagi… Może kiedyś?
A nie myślała Pani o wydaniu książki w obcym języku? Czy to zbyt ryzykowne?
Zupełnie nie chodzi o ryzyko. Bardzo chciałabym, aby wszystkie moje książki zostały przetłumaczone. Zwłaszcza że mam za granicą przyjaciół i rodzinę. Na przykład w Wiedniu. Ostatnio podczas jednej z rodzinnych wizyt mąż kuzynki, Austriak niemówiący po polsku, obracał w dłoniach moją powieść i żałował, że nie może jej przeczytać. Ale nie tylko o prywatne względy tu chodzi.
Każdy pisarz marzy o tym, by jego książki zyskały jak najszersze grono odbiorców i – nie bójmy się tego sformułowania – obiegły cały świat. Ale niestety polscy autorzy piszą w języku jeszcze dość niepopularnym. Sporo polskich czytelników nie lubi nawet, kiedy rodzimy autor przenosi akcję swoich utworów za granicę. Kiedy to samo robią pisarze zagraniczni (choćby Dan Brown, David Hewson czy Victoria Hislop, Angielka, która bardzo sugestywnie pisze o Grecji), nie ma żadnego problemu. Polski pisarz napotyka na spore trudności, jeśli chce pokazać się na obcym rynku wydawniczym. Ale sami również wyznaczamy sobie granice, które być może są na poły wyimaginowane?
W kwestii tłumaczeń coś zaczyna się zmieniać. Coraz więcej książek polskich autorów ukazuje się w innych krajach. A ci, których utwory przetłumaczono już dawno, niekiedy odnoszą większy sukces za granicą niż w Polsce. Moim ulubionym przykładem jest saga rodzinna „Panny i wdowy” Marii Nurowskiej. Powieść ignorowana przez rodzimych krytyków, była bardzo popularna między innymi… w Korei. Można? Można.
Na koniec naszej rozmowy zapytam – czy jest coś, co chciałaby Pani przekazać na koniec swoim czytelnikom?
Moim Czytelnikom chciałabym powiedzieć wiele. Ci, którzy mieli okazję się ze mną spotkać, wiedzą, że bardzo lubię mówić… Przede wszystkim jednak życzę im, by… znajdowali czas na czytanie. To chyba problem nas wszystkich – pasjonatów literatury. Tak wiele książek, tak mało czasu… A przecież bez Czytelników literatura straci rację bytu. To zawsze transakcja wiązana. Pisarz i Czytelnik potrzebują siebie nawzajem. Cieszy mnie każdy nowy odbiorca moich książek.
Książka ukazuje się 14 września nakładem Novae Res.
Artykuł powstał w ramach programu Praktyka w Kulturaonline.pl
KONKURS
Mamy dla Was 2 egzemplarze książki „Klamki i dzwonki”. Aby wziąć udział w konkursie, należy przesłać maila na adres: konkurs@kulturaonline.pl, w temacie wpisując KONKURS KLAMKI I DZWONKI, a w treści – podając swoje dane kontaktowe i odpowiedź na pytanie: Jakich gatunków literackich nie lubi Magdalena Knedler, autorka ksiązki „Klamki i dzwonki”? Wskazówek szukajcie w wywiadzie. Na Wasze zgłoszenia czekamy do 21.09 do godz. 10:00.