Już jutro swoją premierę będzie miała długo wyczekiwana książka „Dziewczyna z daleka” Magdaleny Knedler.

A dziś, z okazji Walentynek, mamy dla Was specjalny prezent od autorki – fragment książki, w którym Natasza… a zresztą, przeczytajcie sami!

 

1939

Wileńszczyzna

Zaopatrzenie

Pamiętam tamto lato najlepiej ze wszystkich w moim życiu. Lepiej nawet niż zeszłoroczne, które nic mnie nie obchodzi. Pamiętam moją granatową letnią sukienkę. Dostałam ją od matki, wtedy, w trzydziestym siódmym, kiedy wróciła z Paryża i opowiadała o salonie „jakiegoś” Cristobala Balenciagi. Wiele lat później, podczas szorowania podłogi w niemieckim biurowcu, zobaczyłam przez okno szyld domu mody. Był to właśnie Balenciaga. W głowie mi się nie mieściło, że dawniej sama nosiłam zaprojektowaną przez niego sukienkę. Jak gdybym to sobie wymyśliła, a nie przeżyła naprawdę. I muszę przyznać, że choć byłam panną z ziemiańskiego dworu, poza granatową sukienką od Balenciagi nie posiadałam zbyt wielu eleganckich – czy też zwyczajnie „ładnych” – strojów. Nie zgrywałam modnisi, stawiałam raczej na wygodę i skromność. Zresztą – gdzie miałam się stroić? W mojej zaimprowizowanej szkółce? W której zmywałam farbę z podłogi w towarzystwie ślusarza? Nie, nie byłam taka. Kiedy żyła jeszcze matka, obserwowanie jej – zawsze ubranej z wielką klasą – budziło we mnie naturalną potrzebę elegancji. Ale to odeszło wraz z nią. Może rzeczywiście bardziej bym się odnalazła w roli córki proletariuszy niż wileńskiego szlachcica i berlińskiej burżujki? Chyba tak właśnie wtedy myślałam.

Tadeusz Winiewicz, który ni stąd, ni zowąd zjawił się w Rubiszkach, z początku tylko mnie bawił. Wszędzie chodził z chusteczką. Przecierał nią ławkę w ogrodzie, zanim usiadł, bo nie chciał pobrudzić sobie spodni. Pewnego razu złapałam się na tym, że przyglądam się jego twarzy w poszukiwaniu śladów makijażu… Miał podejrzanie ciemne brwi i czarne jak węgiel rzęsy. Niewielu ludzi się z takimi rodzi, doprawdy. W tym wypadku akurat nie miałam racji i okazało się, że dla Tadka natura była po prostu łaskawa. Ale za to paznokcie z pewnością smarował jakąś nabłyszczającą emulsją… I w ogóle swoje dłonie otaczał niemal nabożną czcią. Na własne oczy widziałam, jak któregoś razu jego matka targała z sadu ciężki koszyk z jabłkami, a on szedł spokojnie obok, śmiał się i obracał w palcach długie źdźbło trawy. Oczywiście delikatnie i ostrożnie, by ostrą krawędzią nie przeciąć sobie skóry. Nie zaoferował matce pomocy. Nie został zresztą o nią poproszony. Wszyscy okropnie się z Tadkiem cackali. Ach tak, warto wspomnieć, że często nosił rękawiczki, białe, z miękkiego i lekkiego materiału. Znakomicie je pamiętam.

Zakochałam się w nim dopiero wtedy, kiedy zagrał na fortepianie. Była niedziela, koniec lipca. Rodzice Tadka zaprosili mnie na kolację, choć nie robili tego od wielu miesięcy. Z pewnością on ich namówił. Wcześniej odwiedził mnie kilkakrotnie, choć po tamtym pierwszym, dość niefortunnym spotkaniu, nie spodziewałam się, że to będzie bliższa znajomość. Chyba byłam dla niego trochę egzotyczna, inna od kobiet, z którymi miał styczność w wielkich miastach. Nie do końca wiedział, jak ze mną postępować, jak mnie… uwodzić. Podejrzewałam, że właśnie do tego zmierzał. Nie miałam tylko pojęcia po co. Zupełnie do siebie nie pasowaliśmy. Nie potrafiłam przyjmować komplementów, nie śmiałam się z jego żartów – choć, na przykład, śmiały się z nich wszystkie „moje” krawcowe. Nie wiedziałam nic o świecie, z którego przybył. Dziewczęta nieco mnie w tej kwestii oświeciły. Przyniosły jakieś wycinki z gazet i zdjęcia. W taki właśnie sposób dowiedziałam się, że Tadeusz opuścił stolicę w aurze skandalu, że uwiódł żonę jakiegoś profesora i mecenasa sztuki, a później ten profesor popełnił samobójstwo. Zastrzelił się podczas koncertu. Wiarołomna żona gdzieś przepadła, Tadek zaś został wykluczony z warszawskiej socjety. Podejrzewałam, że to nie była pierwsza mężatka, która wpadła mu w oko, a jednak wcześniej zdołał w jakiś sposób unikać skandali. Tym razem sytuacja zdawała się szczególna. Postępowanie przystojnego pianisty sprawiło, że ktoś rozstał się z życiem. Być może nawet dwie osoby. Nikt przecież nie wiedział, co stało się z tamtą kobietą.

Muszę przyznać, że byłam nieco zaskoczona tymi nowinami. Zastanawiałam się, jak on, taki… zniewieściały i delikatniutki, mógł robić aż tak wielkie wrażenie na kobietach. Inaczej wyobrażałam sobie swojego księcia z bajki. A raczej powinnam chyba powiedzieć, że w ogóle nie chciałam księcia i to był mój problem. Młodzi mężczyźni, których znałam, reprezentanci lokalnego ziemiaństwa, wydawali mi się żałośni. Wszyscy jacyś rozdygotani, patetyczni, skupieni na sobie, na swoich studiach, karierze, planowaniu przyszłości. Tadeusz z jednej strony był do nich podobny, a z drugiej, paradoksalnie, różnił się zupełnie. On również chciał olśnić otoczenie swoją osobą, ale odznaczał się też tą pewnością siebie, charakterystyczną dla ludzi, którym coś się w życiu udało. Temat „dorabiania się” miał w głębokim poważaniu, studia już skończył i wiedział, jak smakują sukces i sława. Znał wielki świat. Czym kresowa szlachta mogła mu zaimponować? Właśnie ta nonszalancja i pewność siebie zwróciły najpierw moją uwagę. Owszem, Tadek był zniewieściały i jakiś taki zbyt piękny, ale znał swoją wartość. Złapałam się na tym, że zastanawiam się, co on czuje – czy rozpamiętuje przeszłość? Romans z tamtą mężatką i inne miłosne podboje? Czy tęskni za salami koncertowymi, gromkimi brawami i prośbami o bis? Czy brakuje mu wielkiego miasta, terkotu tramwajów, eleganckich kawiarni i modnych sklepów? Czy się nudzi na Wileńszczyźnie? I – o dziwo – chyba byłam zazdrosna o jego przeszłość. Nie znałam siebie takiej. Byłam zaskoczona tym, co czułam.

Oczywiście nie traktowałam swojej „słabostki” do Tadka poważnie – aż do tamtego momentu przy fortepianie, w domu jego rodziców. Po kolacji zaproponował, że coś zagra, i poprosił, bym usiadła obok niego. Nie popisywał się. To co wypływało spod jego palców, wydawało się do bólu prawdziwe. On był prawdziwy – cały był muzyką. Musiał przecież ćwiczyć godzinami, by osiągnąć ten poziom, a jednak grał lekko i ze swobodą. Wkładał w to całe swoje serce. Wiedziałam, że się nie mylę, choć o muzyce nie miałam większego pojęcia. A może chodziło o konkretny utwór? Tamtego wieczoru Tadek zagrał Sonatę C-dur Mozarta, którą uwielbiała moja matka. Ona sama również często ją wykonywała, ale zawsze później tłumaczyła, że „to już nie jest to”. Kiedyś była sprawniejsza i grała lepiej, a do Sonaty C-dur trzeba mieć zdrowie i siłę, trzymać tempo, ćwiczyć palce, z wprawą i bez jęku krzywić plecy nad klawiaturą. Tadek tymczasem muskał klawisze tak delikatnie, jak gdyby w ogóle ich nie dotykał. Po raz pierwszy w życiu podziwiałam wtedy te zadbane dłonie. Patrzyłam na nie jak urzeczona. Chłonęłam każdy dźwięk. Odkryłam, że jednak mam jakąś wrażliwość i sztuka może mną wstrząsnąć. Dowiedziałam się o sobie czegoś nowego. Byłam rozbita i rozedrgana, serce biło mi jak szalone, a z oczu popłynęły łzy. Nie płakałam, odkąd umarła matka. Coś we mnie pękło. W moim umyśle zapanował chaos. Tadek mnie zmienił.

Kiedy skończył grać, ujął moją dłoń, którą nagle uznałam za szorstką i brzydką. Widział, że płakałam, że nie byłam sobą. A może właśnie byłam? Nie miałam pojęcia, co się wydarzyło. Cała się trzęsłam. Zaproponował, że odprowadzi mnie do domu, a ja od razu się zgodziłam. Poruszałam się jak w transie. Przez całą drogę nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć. Szliśmy w milczeniu, ramię w ramię, ręka w rękę. Nad nami błyszczały gwiazdy, całe morze gwiazd, jak zawsze w lecie. Noc była ciepła. Nigdy później nie widziałam już takiego nieba. Albo też – nigdy później nie patrzyłam już w gwiazdy.

Dotarliśmy wreszcie do Rubiszek, a ja myślałam tylko o tym, jak go przy sobie zatrzymać. I nagle powiedziałam to wprost, wszystkie myśli i emocje zamknęłam w jednym słowie: „wejdź”. Został ze mną do rana. Po raz pierwszy byłam wtedy z mężczyzną.

***

Nie robiliśmy tajemnicy z naszej relacji. On byłby prawdziwym hipokrytą, gdyby nagle próbował wmówić komukolwiek, że obchodzi go zachowywanie pozorów. Ja uważałam się za nowoczesną kobietę, sufrażystkę, socjalistkę, komunistkę… sama nie wiedziałam za kogo jeszcze. Wciąż zastanawiałam się nad odpowiednią nazwą. W każdym razie „reputacja” i „konwenanse” to były dla mnie przestarzałe słowa, związane ze światem, który musiał odejść. Kto by się przejmował podobnymi bzdurami, kiedy wokół działy się takie rzeczy? Wszyscy mówili, że wybuchnie wojna. Trochę się bałam, ale chyba do końca w to nie wierzyłam. Widziałam potrzebę zmian, chciałam, by wydarzyło się coś, co zachwiałoby społecznym porządkiem i dało ludziom do myślenia, ale… wojna? Nie, wojna nie była dobrym rozwiązaniem. Cywilizowani ludzie nie prowadzą wojen, tylko rozmawiają, negocjują i opracowują reformy. Może i byłam komunistką, ale z pewnością nie uważałam się za rewolucjonistkę. Bardzo przemawiały do mnie dziewiętnastowieczne ideały pracy u podstaw i tego zamierzałam się trzymać. Wojna? W dwudziestym wieku? Już jedna wojna była. Czy ktoś naprawdę czuł niedosyt? Nie… Nie wierzyłam, że do tego dojdzie. Byłam głucha i ślepa.

Pierwszego września „mój” ślusarz, z którym kiedyś myłam podłogę, przyniósł gazetę. Przebiegłam wzrokiem nagłówki i poczułam bolesny skurcz w żołądku. Musiałam… kupić sobie własną gazetę. O tym wtedy pomyślałam, jak skończona idiotka. Wybiegłam z domu, wsiadłam na rower i pojechałam do miasta. Tego dnia chciałam się trochę pouczyć stolarki, to była moja najnowsza fascynacja. Byłam już gotowa do pracy, ubrana w spodnie i koszulę, jak chłopak. Na głowie miałam chustkę. Nawet się nie przebrałam. Pedałowałam tak szybko, że straciłam dech w piersiach.

Wilno wydało mi się zwykłe. Wszystko było na swoim miejscu. Tylko ludzie na ulicach rozmawiali z większym ożywieniem, a kiedy się ich mijało, często dało się słyszeć słowa „Niemcy”, „Ruscy”, „Hitler”, „bomby”, „nalot”, „agresja” i oczywiście – „wojna”. Szumiało mi od tego w uszach. Zeskoczyłam z roweru i pobiegłam po tę gazetę… Kioskarz miał jeszcze tylko cztery egzemplarze. Zauważyłam, że był blady i zmęczony. Jakiś klient powiedział do niego: „Tutaj szybko nie przyjdą, pan się tak nie martwi, my od Niemców daleko”. Chciałam jakoś na to zareagować, powiedzieć temu mężczyźnie bez ogródek, że jest głupi albo co, ale nie zdążyłam. Kioskarz zaczął się nagle tłumaczyć. Mówił, że jego syn służy w Wileńskiej Brygadzie Kawalerii, która już w ostatnich dniach sierpnia, wraz z Pierwszym i Dziewiętnastym Pułkiem Dywizji Piechoty, wymaszerowała do wyznaczonych miejsc koncentracji. W Wilnie pozostały tylko oddziały należące do ośrodków zapasowych i gdyby coś…

Gdyby coś! Z gazetą w dłoni wybiegłam z kiosku. Może i rzeczywiście byliśmy od Niemców daleko. Może i rzeczywiście powinniśmy współczuć zachodowi kraju, Warszawie. Ale przecież coś jednak się działo. A ja miałam bardzo złe przeczucia. I nie tylko ja. Szybko to zrozumiałam. W kilku punktach Wilna zainstalowano megafony, przy których gromadzili się ludzie, by słuchać komunikatów o sytuacji na froncie. Ktoś głośno się modlił. A właściwie modliło się coraz więcej osób. Ludzie szli w kierunku Ostrej Bramy. Ale nie ja.

Wsiadłam z powrotem na rower i ile sił w nogach popędziłam do dworu rodziców Tadeusza. Winiewiczowie powiedzieli mi, że on z kolei osiodłał konia i wybrał się do Rubiszek. Nie dałam sobie chwili na odpoczynek i wyruszyłam natychmiast. Tadek siedział na schodkach przed domem. Kiedy mnie zobaczył, poderwał się i popędził w moją stronę. Zeskoczyłam z roweru i rzuciłam go na ziemię. Sama również prawie się przewróciłam, tak mi było słabo ze zmęczenia. Tadek objął mnie w talii i podtrzymał. „Wiedziałem, że tak będzie” – powiedział. „Koledzy z Warszawy pisali, że wojna to kwestia czasu”. Coś tam jeszcze szeptał mi do ucha. Powtórzył historię o swoim przyjacielu ze stolicy, który wstąpił do wojska, ale rozchorował się i udał na leczenie do Szwajcarii. Tym samym, od którego dostał w prezencie piękną srebrną piersiówkę, wykonaną na zamówienie przez słynnego warszawskiego mistrza. Tak, rzeczywiście mówił już o nim, nawet wielokrotnie. I znałam tę piersiówkę. Tadek się z nią nie rozstawał. Była jak amulet chroniący przed złym urokiem, jak święty symbol, który trzymał na piersi zamiast krzyża. Bardzo ją cenił, nosił przy sobie nieustannie, choć przecież nie lubił alkoholu. Tak, tak… wiedziałam o tym wszystkim bardzo dobrze. Ale dlaczego mówił o piersiówce akurat w tamtej chwili? Teraz oczywiście to wiem, ale wtedy myślałam, że naprawdę chodziło o jego przyjaciela, który cierpiał, bo nie mógł wziąć udziału w walkach, tylko leżał w szwajcarskim sanatorium. Tadek plątał się w swojej opowieści, wciąż słyszałam „kolega”, „piersiówka”, „prezent”, „wojna”, „Szwajcaria”, „Warszawa”. I przez moment odniosłam wrażenie, że… on boi się bardziej niż ja. Spojrzałam mu w oczy. „Wyjdź za mnie” – poprosił nagle i umilkł. „Słucham?” – zapytałam w osłupieniu. „Kiedy?” A on na to: „Teraz. Znam księdza”. Znał księdza! Miałam wrażenie, że zupełnie oszalał. Ale nie. Mówił poważnie. Spojrzałam na swoje spodnie i koszulę. Nie, tak nie mogłam iść do ślubu, nawet przy całym swoim nowoczesnym podejściu do życia. Poprosiłam, by dał mi dwadzieścia minut. Tyle wystarczyło.

Włożyłam wtedy swoją jedyną ładną sukienkę. Tę granatową, od „jakiegoś” Balenciagi.

Posłużyła mi za suknię ślubną.

walentynki knedler(1)