fb_img_1477047356951„Debiutuje się tylko raz” – rozmowa z Przemysławem Piotrem Kłosowiczem

 Jakiś czas temu na blogu pojawiła się przedpremierowa recenzja tego tytułu. W związku ze zbliżającą się wielkimi krokami premierą „Zdobywców oddechu” zapraszam Was do przeczytania rozmowy jaką przeprowadziłam z Przemysławem Piotrem Kłosowiczem, według mnie autorem jednego z ciekawszych debiutów tego roku.
Przemysław Piotr Kłosowicz – pochodzi z gminy Jedlicze. Ukończył pedagogikę społeczno-opiekuńczą na Uniwersytecie Jagiellońskim. Mieszka i pracuje w Krakowie. Ma porażenie mózgowe i adoptowanego ze schroniska kota, choć uważa, że ten drugi fakt ma na jego życie większy wpływ. „Zdobywcy oddechu” to jego debiut literacki.
Zdobywcy oddechu” to pański debiut, który 27 października będzie miał swoją premierę. Jakie to uczucie dla autora?
 
Miłe. Nareszcie mogę mieć poczucie, że nie zmarnowałem tego prądu, który zużywałem latami ślęcząc nad klawiaturą laptopa. Wychodzi na to, że jednak jestem „eko”. Pisząc bałem się, że nikt tego nie wyda i cały wysiłek pójdzie na marne. Nie poszedł, a wiadomo, że chodzenie ma dla mnie niebagatelne znaczenie 🙂
Piotr, Wiktor czy Zbigniew – który z nich jest panu najbliższy? Którego wykreować było najtrudniej?
Z całą pewnością najtrudniejszą postacią do wykreowania był Wiktor. Czytałem sporo fachowej literatury, by właściwie oddać sytuację tej postaci. Jest on ojcem chłopaka z zespołem Downa. Ten fakt stanowił punkt wyjścia do tej historii. Wiele lat temu siedząc na krośnieńskim rynku, gdzie mieści się siedziba tamtejszego PWSZ-tu, zastanawiałem się nad wyborem kierunku studiów. Popijając kawę czytałem wówczas „Poczwarkę” Doroty Terakowskiej. Poszedłem do sekretariatu i złożyłem papiery na pedagogikę. Żartuję teraz, że gdybym czytał wówczas inną książkę, mógłbym zostać np. pielęgniarzem. Zetknąłem się z osobami chorującymi na zespół Downa wielokrotnie podczas pracy zawodowej. Stwierdziłem, że to ważny temat, o którym warto mówić. Wiadomo, że rodzicielstwo to wyzwanie. W przypadku chorego dziecka to wręcz survival. Ja sam otwarcie przyznaję, że choruję na porażenie mózgowe. Ta historia to poniekąd hołd złożony moim rodzicom, dostrzeżenie ich starań i wysiłku. To dzięki nim jestem tu gdzie jestem. Książkowy Wiktor także jest dumny ze swojego syna, nawet wtedy, gdy jego zwycięstwem nad chorobą jest błahe zrobienie ojcu herbaty. Moim zwycięstwem nad chorobą jest napisanie powieści. Poziom sukcesu analogiczny, tylko skala nieco inna. Odpowiadając na Pani pytanie – myślę więc, że Wiktor jest mi najbliższy.
Czy był jakiś szczególny powód, dla którego bohaterami pańskiej powieści jest trzech mężczyzn? Łatwiej ich wykreować niż kobiety? Pytam, ponieważ zwrócono uwagę na płeć bohaterów w komentarzach pod przedpremierową recenzją.
To celowy zabieg, ponieważ chciałem ukazać, że tak naprawdę pomimo różnicy wieku, orientacji i sytuacji życiowej, emocjonalnie ci mężczyźni nie różnią się od siebie wcale. Boimy się inności, bo jej nie znamy. Prawda jest taka, że Wiktor, Piotr i Zbigniew mówią niemal jednym głosem i podobnie rzecz ma się w naszym realnym, codziennym życiu. Książka ta mówi o tolerancji, o tym, że wszyscy oczekujemy miłości i akceptacji. Mamy więc ze sobą więcej wspólnego niż nam się wydaje. W książce występują też kobiety, bo bez nich świat byłby nudny. Także świat przedstawiony w powieści.
Rzeczywiście mimo różnic między bohaterami ich sytuacja życiowa jest w dużej mierze taka sama. A  ile czasu minęło od pomysłu na książkę do jego realizacji?
Jestem zodiakalnym bliźniakiem. Podobno domeną bliźniąt jest słomiany zapał. Miewałem swoiste „przestoje” w pisaniu, przez co książka powstawała latami. Piszę, jak ja to określam – „patchworkowo”, co pozwala mi „doszyć” wymyślone zdanie do istniejącego już, wydawać by się mogło, zamkniętego tekstu. Potem mogę nie wracać do tego akapitu tygodniami, aż wpadnę na kolejny, ciekawy pomysł, wart dopisania. To może być męczące dla czytelnika, bo przez to książka obfituje w interesujące zdania, ale za to zawiera śladowe ilości fabuły. Coś za coś. Można ją za to czytać „na wyrywki”, otwierając na dowolnej stronie. Zawsze czytelnik znajdzie tam jakieś zdanie dla siebie. Taki właśnie miałem pomysł na ten tekst.
Teraz rozumiem, skąd wzięła się przewaga monologów bohaterów nad dialogami 🙂 Jakie są pańskie odczucia po przejściu drogi wydawniczej jako debiutant? 
Miałem wiele szczęścia. Wysłałem tekst do kilku wydawców, a także na konkurs Literacki Debiut Roku. Odezwało się do mnie z propozycją zawarcia umowy aż 5 wydawnictw. Zaufałem Novae Resowi, bo warunki współpracy wydawały mi się najuczciwsze. Konkursu nie wygrałem, ale otrzymałem maila z informacją, że komisja opiniująca teksty poleciła moją książkę do druku. Dotychczasowa współpraca przebiega pomyślnie, bo otaczają mnie ludzie, którym zależy na naszym sukcesie. Naszym, ponieważ to wspólny sukces. Nie jestem łatwy we współpracy, czepiam się o czcionkę, wielkość logotypów, czy wygląd okładki. Cieszę się, że ludzie z wydawnictwa rozumieją, że debiutuje się tylko raz w życiu i że ta publikacja powinna być perfekcyjna. Bardzo im za to dziękuję.

Zgadzam się, że warto zrobić wszystko, by być zadowolonym ze swojego debiutu. „Zdobywcy oddechu” to książka obyczajowa. Czy uważa Pan ten gatunek za mający szansę przemówić do większego grona odbiorców? 

W temacie gatunku mam pewną anegdotę. W wydawnictwie pojawił się pomysł, by była to „proza psychologiczna”, ale nie przeszło, ponieważ księgarnie nie mają na to odpowiedniej półki. Trafiłbym zapewne między poradniki o radzeniu sobie z mężczyznami, typu: „Samiec to twój wróg!” oraz „Ciemność, widzę ciemność!” To ostatnie pewnie na temat walki z depresją. Gdzieś kiedyś widziałem „Seksmisję” sklasyfikowaną jako komedia obyczajowa. Stała się przecież klasykiem. Z literaturą obyczajową może być podobnie. Grochola jakoś sobie przecież radzi, ba „Nigdy w życiu” to książka – klasyk. Choć mi chyba bliżej do Anny Janko. Uwielbiam jej „Dziewczynę z zapałkami”. Nie wiem, czy „Zdobywcy oddechu” to książka dla wszystkich. Jeśli ktoś lubi nieistniejący gatunek prozy psychologicznej, to z pewnością do niego przemówi moja propozycja. Literatura obyczajowa kojarzy mi się z włosami powiewającymi na wietrze, mówię o tym trochę w „Zdobywcach”. Nie liczę na rozpoznawalność w krakowskich tramwajach, chyba że po chodzie. Oczywiście chciałbym sprzedać jakąś oszałamiającą liczbę egzemplarzy. Po to pisałem te zdania, by ktoś się nad nimi zastanowił. Niech się jak najwięcej ludzi zastanawia.

Zdecydowanie nieistniejący gatunek prozy psychologicznej nie byłby w tym przypadku dobrym rozwiązaniem. Czy jest jakaś szczególna grupa czytelników, do której chciałby Pan dotrzeć z przesłaniem? Jeśli tak, to co konkretnie chciałby Pan im przekazać w swoim debiucie?

Chciałbym trafić do tych, którzy boją się, że umrą samotnie, zjedzeni przez własne koty i odkryci po zapachu, bez twarzy, przez kogoś z administracji budynku. Nie umrą, bo miłość czyha wszędzie, może nawet w schronisku, do którego pojadą po następnego futrzaka. Byłem ostatnio z kumplem po jednego, całkiem sporo atrakcyjnych ludzi się tam kręci. Niektórzy nawet niezaobrączkowani, choć może teraz współmałżonka się chipuje jak współ-kota? Nie wiem jakie są nowe trendy. A tak na poważnie, jak już wspominałem książka mówi o tolerancji, więc myślę, że trafi i do samotnych i do sparowanych i do gejów i do ich hetero kumpli. Target jest bardzo szeroki, więc może faktycznie literatura obyczajowa ma szansę trafić do szerokiego grona odbiorców?

Też jestem zdania, że „Zdobywcy…” mają szansę przemówić do szerszej grupy czytelników. Czy ma Pan w planach kolejną książkę?
Kolejna książka ma już nawet tytuł. Wspomnę o tym, by za jakiś czas wydawca nie chciał go zmienić, skoro już w 2016 roku książka ta była promowana w Internecie. Będzie nosić tytuł „Sajko”.
Czy ma Pan jakąś radę dla chcących wydać swoją pierwszą książkę?
Pisząc „Zdobywców oddechu” bałem się, że niektóre zdania są za ostre, inne zbyt osobiste. Nie cenzurujcie sami siebie, tylko szczerość jest autentyczna. Wydawcy to dostrzegają, bo autentyczność stanowi o potencjale tekstu.

Na pańskiej stronie na Facebooku można przeczytać historię powstania okładki dla „Zdobywców…”. Czy mógłby Pan ją pokrótce przybliżyć czytelnikom bloga?

Renia, która stworzyła tę ilustrację sprawiła, że odzyskałem wiarę w ludzi, bo to chodząca dobroć. Niedawno własnoręcznie przygotowała sto magnesów, które w dniu premiery będą bonusem do książki zakupionej podczas Targów Książki. Po raz pierwszy spotkałem ją dawno temu na krakowskim Kazimierzu, gdzie sprzedawała swoje prace. Wymieniliśmy wtedy dosłownie dwa zdania. Zachwycił mnie jej talent, zacząłem śledzić blog i profil na Facebooku. Kilka lat temu, gdy drukowałem roboczy maszynopis, to właśnie jedna z jej ilustracji trafiła na pierwszą stronę. Nie znaliśmy się wtedy zupełnie. Gdy miałem już podpisany kontrakt z wydawcą, nieco ośmielony napisałem maila i tak oto postać w czerwonym szaliku trafiła na okładkę. Obca osoba, której dzieła podziwiałem przez lata, odpisała mi po prostu: chętnie, współpracujmy! A myślałem, że takie rzeczy dzieją się tylko na kartach powieści 😉 Koniecznie sprawdźcie jej prace na Facebookowym profilu: Lookarna.
Okładka rzeczywiście robi wrażenie, z pewnością warto było napisać tego maila 🙂 Jakie jest pańskie zdanie na temat blogosfery książkowej?
Internet to teraz najważniejsze medium. Gdy jestem ciekaw jakieś pozycji, sprawdzam ją w sieci. Blogi to błogosławieństwo dla debiutantów. Nie usłyszycie o mnie póki co w TVP Kultura, a za sprawą tego wywiadu wiele o mnie możecie się dowiedzieć. Sam myślałem kiedyś o blogu literackim, ale nie pogodziłbym tego niestety z pracą zawodową, bo jak sama Pani wie, prowadzenie bloga to czasochłonne zajęcie. Jeśli chodzi o moje działania w sieci, skupiam się na Facebooku, na którego serdecznie zapraszam Pani czytelników:
www.facebook.com/przemyslawpiotrklosowicz
Blogowanie jest czasochłonne, to fakt, ale daje też dużo radości. Na koniec może zdradzi Pan jakiś szczegół dotyczący adoptowanego kota, o którym możemy przeczytać w informacji o Panu na okładce książki;)
Przez dwa tygodnie mailowałem z wolontariuszką schroniska, by wybrać idealnego kota. Wybór padł na szarego, wyglądem przypominającym rasowego Brytyjczyka. Gdy pojechałem po niego z przyjaciółmi, już go oczywiście nie było. Stojąc na środku sali pełnej zaaferowanych nami kotów, dostrzegłem kotkę, która leżała sobie spokojnie, nie zwracając na mnie uwagi. Okazało się że nie ma kawałka ogona, ma przetrąconą łapkę i prawdopodobnie szczękę, bo gdy się czymś bardzo emocjonuje, to się ślini. Najbrzydszy kot jakiego widziałem. Cudna! Wtedy była strasznie wychudzona, teraz się turla. Zwierzęta podobno upodabniają się do właścicieli 🙂 Ten kot to istota czasami ostentacyjnie gardząca mną, spoglądająca z pogardą z najwyższej szafy w mieszkaniu, a czasami wręcz przeciwnie – łasi się i nie sposób jej odgonić. Potrafi aportować zakrętki od butelek! Lubimy się bardzo, z przerwami na antypatię. Jak to z kotem: to ja jestem dla niej, nie ona dla mnie. Tak, tak, wiodę żywot starego kawalera w małym, klimatycznym mieszkaniu na obrzeżach Krakowa, wypełnionym meblami z Ikea i PRL-u. Kot stanowi świetne dopełnienie tego wizerunku. Od zawsze jestem typowym domatorem. Myślę, że gdybym dzieciństwo spędził na bieganiu za piłką, „Zdobywcy oddechu” mogliby nie powstać. Szkoda by było. Pozdrawiam czytelników i wracam do głaskania, bo dziś akurat przypada dzień kociej tolerancji dla dostarczyciela jedzenia, wody i pieszczot, w skrócie – dla mnie 🙂
Zdecydowanie byłoby szkoda, gdyby „Zdobywcy…” nie powstali. Ze swojej strony zachęcam Was do lektury jak i wybierających się na Targi Książki do zwrócenia uwagi na tę postać w czerwonym szaliku. Panu Przemysławowi dziękuję za poświęcony czas i życzę samych sukcesów w dalszej literackiej karierze.