Dzisiaj prawdziwa bomba! W cyklu „Jak oni piszą” kolejny intrygujący pisarz – Przemysław Piotr Kłosowicz. Autor „Zdobywców oddechu” będzie się tłumaczył z hipsterstwa, zbieractwa, lęku przed zagiętymi rogami oraz wysyłaniem sobie smsów. Zapraszamy!
Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy zachodzi jakaś korelacja pomiędzy rzemiosłem pisania, a miejscem, w którym ta czynność się odbywa. Jednak po chwili zastanowienia widzę ścisły związek pomiędzy otoczeniem, w którym przebywam, a zdaniami, które buduję. Moi bohaterowie, to nie podróżnicy, a domatorzy, zwolennicy czterokątowej rzeczywistości, bo właśnie w swoich czterech kontach czujący się najbardziej komfortowo. Przypadek? Nie sądzę.
KARTECZKI I KARTELUSZKI
„Zdobywcy oddechu”, to pierwsza wydana, ale nie pierwsza napisana przeze mnie książka. Od dziecka czułem, że skoro myślę, a nie pojawiłem się na tym świecie na przykład jako bezmózgi taboret, czy ta duża, porcelanowa waza do zupy, którą niemal wszyscy w domu mają, choć nikt jej nigdy nie używa, to samemu sobie jestem winien archiwizację niektórych przemyśleń. Może do części z nich będę chciał wrócić po latach? Pisywałem więc blog, wszelakie notatki, a w końcu nawet powieść. Myślę, że była to po prostu wprawka. Nie czytaliby Państwo teraz tego wynurzenia, gdyby nie teksty sprzed lat o bólu zęba, czy wyprawie do second handu. Mam w rodzinnym domu bardzo pękaty plecak, wypchany mnogością karteluszków, zapisanych w czasach gdy byłem nastolatkiem. Zalegają tam w razie gdyby ktoś kiedyś wpadł na pomysł otwarcia muzeum, wiadomo. Bardzo lubiłem analogowe podejście do tworzenia tekstu. Kartka, długopis, flamastry do zaznaczania.
HIPSTERSKI STYL
Pierwsza powieść pisana była odręcznie, do dziś mam ten rękopis. Z czasem stałem się wygodny. Często w tekście robię przeróżne wtrącenia i rozbudowuję zdania już zapisane, komputer ma więc sporą przewagę nad zeszytem. Nie zawsze jednak jest czas na to, by go włączyć. Wysyłanie smsem na swój własny numer ładnych zdań, to zatem nie przejaw narcyzmu, a sposób na zachowanie myśli. Z zeszytem poruszam się po mieście. Akcja nowej, powstającej właśnie powieści, dzieje się w jednej z krakowskich kawiarni. Wyciągam często w tym lokalu mój, nieomal hipsterski, zeszyt w kratkę, oprawiony w filcową oprawkę. Hipsterski „nieomal”, bo ze znanej sieci papierniczej, a nie uszyty ze szczątków odzieży prababci ze strony ojca. Obserwuję i notuję. Podglądam popijając różaną herbatę, bo za osiem złotych dostaje się tam duży dzbanek i można sobie poudawać bohemę z filcowym zeszytem do woli.
WENO PRZYBYWAJ
I tu płynne przejście do kolejnego tematu. Mowa będzie o guście. Tak, tak, o gustach coraz częściej się dyskutuje! Wiele lat temu zaproszony przez przyjaciela do Bunkra, bo to właśnie o tej kawiarni mowa, zakochałem się w PRLowskich stołach, krzesłach i innych meblach z politurą na wysoki połysk. Koniecznie popękanych, nadgryzionych, ba, pożartych już prawie przez nie tyle ząb, ile całą szczękę czasu. Jestem zbieraczem. Przez lata wynajmowałem w mieście królów przeróżne mieszkania, zawsze wędrując ze swoimi meblami i tysiącem bibelotów. W tym temacie nadal mam dwie miłości: PRL i szwedzką sieciówkę. Z weną bywa różnie, ale otaczanie się ładnymi przedmiotami pomaga. Można zawołać: „Chodź, chodź, popatrz jak tu ładnie!” i zazwyczaj da się zaprosić. Najwidoczniej moja wena ma podobny gust. Lubi na przykład, gdy wnętrze jest zagracone, przypominając domek sióstr myszek z mojej ukochanej książki z dzieciństwa pt. „Leśny ludek”. Jako dziecko tak właśnie chciałem mieszkać i po latach udało się. Nawet kredens w kuchni mam podobny!
ENERGIA POCHODZI ZE SŁOŃCA
W jedynym pokoju tej trzydziestoczterometrowej kawalerki udało mi się zmieścić między innymi dwa biurka, trzy fotele i dwa łóżka. Jest tak między innymi dlatego, że pisząc w jednym miejscu szybko się nudzę, lubię się przemieszczać, przesiadać. Podczas pracy potrzebuję jednak całkowitej ciszy. Tworzenie na zewnątrz, w zatłoczonych lokalach, może być tylko urozmaiceniem, nie normą. Wszystko zależy od nastroju. Jestem fotowoltaiczny, ożywiam się i ładuję baterie, gdy świeci na mnie słońce. Chętnie piszę więc na wiklinowym fotelu, nierzadko wynosząc go na balkon. Niestety szybko się rozpraszam, najczęściej po zapisaniu połowy strony dwunastką, Times New Romanem (nie zaprzyjaźniłbym się nigdy z żadnym Romanem, bo kojarzyłby mi się z niemocą twórczą i migającym kursorem na bezkresie białego pola), odpuszczam sobie dalsze wysiłki i sięgam po cudzą książkę, bo przy fotelu stoi nieźle wyposażona biblioteczka.
ROZPACZ NAD ZAGIĘTYM ROGIEM
Inna sprawa, że chętniej czytam książki z biblioteki. Po pierwsze jestem pedantyczny, zwracam uwagę na wszelakie zagniecenia. Gdy wypożyczam książkę, jest ona na ogół już pomiętolona, do tego przywykłem, więc nie muszę się stresować, że ma ślady używania, czy wręcz wyeksploatowania. Nad przyniszczeniem własnego księgozbioru lamentuję trzy dni i rozważam kupno nowego egzemplarza książki, gdy zobaczę zagięty róg strony. Po drugie biblioteczny termin zwrotu wymusza na mnie swoisty deadline, dzięki czemu sprężam się i w efekcie czytam więcej.
Kolejnym miejscem do pisania jest oczywiście biurko. Stojące w poprzek, bo ktoś kiedyś wytłumaczył mi, że gdy oczy są zmęczone patrzeniem w monitor, należy omieść wzrokiem przestrzeń, lub popatrzeć w najdalszy możliwy punkt. Z tego miejsca dostrzegam widok zza okna, co prawda sąsiedzki blok, ale zawsze to jakaś dal.
KAMIEŃ PRZYNOSI SZCZĘŚCIE
Drugie biurko pełni raczej funkcję dekoracyjną, choć zdarza mi się także przy nim zasiadać. Tak, dobrze Państwo widzą, plakat promujący „Zdobywców oddechu” stoi na nim oprawiony w ramę. To ci dopiero celebra! Ma mi przypominać, że marzenia się spełniają, motywować do dalszej pracy. Zresztą w mieszkaniu znajduje się jeszcze kilka reprodukcji prac Reni Loj Lookarna, to bardzo zdolna artystka. W dniu premiery podarowała mi przepiękny kamień, na którym namalowała postać z okładki książki. Traktuję go jak talizman. Podobnie rzecz ma się z gołębiem uszytym przez moją siostrę, również nawiązującym do okładki. Posiadanie owego rękodzieła sprawia mi wielką radość i motywuje do pisania kolejnej powieści. Może znów kogoś zainspiruję?
ATRYBUTY PISARZY
Piszę z reguły teksty mroczne, smutne. Uważam, że warto wyciągać na światło dzienne emocje i odczucia, o których ludzie nie chcą mówić, kryją je w sobie. Było już o tym, że światło dzienne ładuje moje baterie. Faktycznie twierdzę, że jeśli opalimy nieco czarne myśli, pozwolimy im wyjść na powierzchnię, nie będziemy traktować jak tabu, to nie ściemnieją od tego opalania, a wręcz przeciwnie – rozjaśni nam się w głowach. By nie pławić się nadmiernie w smutku, otaczam się pozytywnymi, ciepłymi barwami. Jak widać sporo wokół mnie turkusu, wzorów kwiatowych, drewna, roślin doniczkowych. Przy każdym siedzeniu stoi jakiś ładny pomocnik, na który mogę odkładać książki. Chętnie piszę barłożąc się w starym, drewnianym fotelu najprawdopodobniej z lat 70-tych, który jest na tyle miękki i wygodny, że można wylegiwać się na nim do woli. Spełniłem także marzenie z dzieciństwa i wstawiłem do pokoju łóżko na antresoli. Siedząc pod sufitem cudownie łapie się inną ostrość widzenia i nową perspektywę, co bardzo przydaje się podczas pisania.
Mam fioła na punkcie (a jakże!) punktów świetlnych. Na potrzeby tego tekstu policzyłem, że w pokoju znajduje się dziewięć różnych lampek, plus kilka lampionów na świeczki. Podczas pisania ważny jest dla mnie odpowiedni klimat, a oświetlenie potrafi wprowadzić ten właściwy nastrój. Uwielbiam handmadowe przedmioty. Mam więc kilka figurek kupionych od lokalnych artystów, materiałowe zabawki szyte hobbystycznie przez moją siostrę, czy mój ulubiony, odnowiony biały abażur, który każdego wieczora szepcze do mnie przymglonym światłem: „Pisz, pisz, nieźle ci idzie”.
KOT TAK CHCIAŁ!
Jednak najważniejsza w tym całym natłoku bytów nieożywionych jest kotka. Wieczorami dla równowagi nadaktywna i nadżywa. Uważam, że kot to nie tyle atrybut czarodziejów, ile pisarzy. By tworzyć potrzebuję w swoim otoczeniu takiej bezkompromisowej siły. Kogoś kto postrąca mi wszystkie notatki, długopisy, kubki z herbatą, bym się na nowo ogarnął, przeorganizował, nie trzymał schematów. Zrzuciła mi nawet kiedyś laptopa z łóżka, zabijając go na amen. Najwidoczniej zapisany na dysku tekst nie był wart dalszej pracy, los tak chciał. Kot tak chciał!
1 Odpowiedzi