Autor „Strefy komfortu” zasłania się przed czytelnikami formą. Ale między wierszami można wyczytać jak wygląda jeden dzień z jego życia. Ile godzin pisze, żeby wyrobić normę? Odcinek 11. cyklu „Jak oni piszą”. Zapraszam.
Pisanie jest znacznie prostsze, gdy jesteś bezrobotny.
PROFIL PSYCHOLOGICZNY PISARZA:
Bierno-agresywny rys zaburzeń osobowości. Terapeutka twierdzi, że z nutką narcyzmu.
Patologicznie obniżona hipochondria.
Reszta chyba w porządku.
Uruchamiamy procedurę.
Pobudka o dziewiątej rano; od razu czarna kawa w zdartym kubku z wizerunkiem eskulapa. To szpitalny kubek, nie masz pojęcia skąd się tu wziął. Kofeina plus mocny beat na rozruch. Siadasz za rozpadającym się laptopem. Umysł się jeszcze słania, ale pierwsze uderzenia w klawiaturę działają pobudzająco. Pisanie wprawia w stan przypominający odurzenie amfetaminą.
Pokój przypomina celę. Styl gierkowski, jakby miała zalęgnąć się tu stonka ziemniaczana. Meblościanka z półką na komplet kieliszków i dumnie straszącym kuflem Barbórka’ 84 na przedzie. W takiej norze nawet pisarze nie są cool.
Niepostrzeżenie upływa kilka godzin. Odczuwasz pierwszy głód,. Zadajesz sobie pytanie – czy to co właśnie napisałeś nie jest kompletnym gównem? Ocenisz to jutro. Opanowałeś do perfekcji abortowanie nieudolnych partii tekstu. To duży postęp. Czy ten akapit o aborygenie jest niezbędny? Pomyślisz o tym później, najpierw coś zjedz. Pesto z makaronem razowym albo ryż z mieszanką meksykańską. Masz trzydzieści lat, a menu nadal studenckie. Co za syf. Może warto znaleźć sobie gotującą katoliczkę na Tinderze. Przesuwasz. Nic. Jeszcze większa nienawiść. To dobrze. Lubisz pisać w oparach nienawiści.
Wracasz do pracy, ale łapiesz zawias. Wiesz, że będziesz musiał „doriserczować”.
Ustawiasz się na Odnowę w Duchu Świętym. Później dzwonisz do kumpla-dentysty:
– Cześć, kumplu. Potrafiłbyś ukatrupić pacjenta jakimś znieczulaczem?
– Jeśli podasz zbyt dużą dawkę lidokainy, to z klienta nie będzie co zbierać… Co?… Nie, kochanie… z kolegą rozmawiam.
Głód. Jednak idziesz do sklepu, wrzucasz w siebie optymalnie zbilansowane odżywczo barachło i kładziesz się na dwie godziny. Gdy wstajesz, zapada zmrok. Zaparzasz kawę. Czekasz. To już dwudziesty papieros dzisiaj. Charczysz, spluwasz przez okno. Po Żoliborzu wałęsają się starzy ludzie. Ile pisałeś? Pięć godzin. W takim razie jeszcze trzy. Norma musi zostać wyrobiona. Siadasz do rozpadającego się laptopa.
I wtedy coś zatrybia. Bohater nabiera odwagi. Może jednak sprzątnie jakiegoś sukinsyna. Ciepło rozchodzi się po ciele. Może to zapowiedź cukrzycy. Nieważne, grunt, że jest przyjemnie („patologicznie obniżona hipochondria”). Lubisz słowo „somnolencja”. Ale to niebezpieczny stan, sprzyja grafomanii. Jest tyle zajebistych słów pragnących się wkraść w tekst i narazić go na zarzut taniego efekciarstwa.
Klapiesz laptopem i rzucasz się na „pryczę”.
Minął dzień. Trochę tego nasmarowałeś – pięć stron. Czujesz się nieswojo, nie przywykłeś do konstruktywnego spędzania czasu.
Na ścianie wisi pierwszy olejny obraz mojej matki – dziewczyna szyjąca całun pogrzebowy. Namalowała to w wieku siedemnastu lat. Na parapecie stoją zeschłe kwiaty, jeszcze po poprzedniej lokatorce. To wszechświat wysyła mi tajemny sygnał – Vive la mort!