Sięgając po książkę Karoliny Klimkiewicz, pt. „Jeśli tylko…” spodziewałam się lekkiego, letniego romansu, idealnego na wakacyjny urlop. Lektura kilku pierwszych stron powieści podtrzymała we mnie to, jakże mylne, przekonanie. A co było dalej? Niekonwencjonalnie, zaskakująco i świeżo.

 

Oto bowiem, już na samym początku, pojawiła się para bohaterów. On – przystojny, z dobrymi perspektywami na przyszłość i ona – piękna, ale tajemnicza dziewczyna z plaży. Wszystko wskazywało na to, że będę świadkiem rodzącego się powoli płomiennego romansu między bohaterami, którzy znali się od dzieciństwa. A jednak tak się nie stało, a przynajmniej nie tak, jak mogłam się tego spodziewać.

Pierwszym pozytywnym zaskoczeniem okazała się narracja zastosowana w powieści, która jest prowadzona z perspektywy głównego bohatera – mężczyzny. To ciekawy zabieg, ponieważ męski punkt widzenia zawsze wprowadza świeże spojrzenie na kontakty obu płci. Należy wszak pamiętać, że powieść napisała kobieta, co z kolei zapewnia sporo emocji i kobiecego spojrzenia.

Tak czy inaczej, Leo przedstawia nam swoją historię, skupioną wokół najważniejszej kobiety jego życia – Leili. To w jej towarzystwie, niezależnie od okoliczności, Leo czuje się najlepiej. Bo ona wydaje się być zawsze dla niego, niczym przeznaczenie, którego nie jesteśmy w stanie zmienić. Leila jest piękna i wyjątkowa. Ale kim jest naprawdę? Jaką tajemnicę skrywa dziewczyna, którą można spotkać tylko na plaży? Leo próbuje zrozumieć istotę związku z kimś, kto rozumie go lepiej niż on sam. Gdy jego wierna przyjaciółka decyduje się na chwilę usunąć w cień, Leo próbuje ułożyć sobie życie i buduje związek z inną kobietą. Nie jest to jednak łatwe, bo Leo jest trudnym, w gruncie rzeczy bardzo egoistycznym partnerem.

 

Kobiety w moim życiu dzieliły się na stałe, jednorazowe i partnerki na jedną noc. Stałe zazwyczaj wytrzymywały najdłużej pół roku, jednorazowe towarzyszyły mi w niektórych okolicznościach – na weselu kumpla, imprezie, balu maturalnym czy wypadzie do kina na fajny film.

 

 

Całą recenzję Beaty Wasilewskiej przeczytacie na regalnowosci.pl