To już 9. odcinek z cyklu „Jak oni piszą”. Dziś w roli przepytywanego wystąpi Mateusz Wieczorek. Wiecie, że autor „66 dusz” nie wierzy w przypadki? A 666 znaków treści cyrografu zdarzyło się „przypadkiem”?

 

Na swoim pierwszym spotkaniu autorskim zapytano mnie, jak to się stało, że napisałem książkę? Zmrużyłem oczy i próbowałem racjonalnie wyjaśnić. I wtedy niczym olśnienie przypomniała mi się… pewna anegdota. A oto ona:

Pewnego dnia, w szkole podstawowej, podczas jednej z lekcji nauczycielka zapytała dzieci, kim chcą zostać w przyszłości? Margaret, która zgłosiła się jako pierwsza chciała zostać księżniczką. To przecież oczywiste dla dziewczynki w jej wieku. Z kolei Andrew siedzący obok, chciał być kominiarzem. Tata nim był, przed nim dziadek, a wcześniej również pradziadek, więc to także było dla niego oczywiste. Uwagę pani nauczycielki przykuł chłopiec imieniem Lou. On chciał być…

           ‑ Żulem – wyglądał na przekonanego.

           – Ale jak to… żulem? – zdziwiła się pani.

           – Ano tak. Niech pani pomyśli. Taki żul mieszka sobie pod mostem, na świeżym powietrzu, jak mu się zniszczy dom, to idzie po nowy karton. Nie płaci za niego podatków ani rachunków. I może sobie strzelić piwo już o siódmej rano i nikt mu nic nie wypomni, a jak nie ma pieniążków na piwko to poprosi przechodniów i ktoś mu zawsze da. Rozumie pani?

            Pani nie odpowiedziała. Trwała w szoku.

            Minęło trzydzieści lat. Akcja przenosi nam się do Dubaju, gdzie na najwyższym piętrze, górującego nad resztą wieżowca stoi przy oknie Lou. To jest jego wieżowiec. Patrzy w dół i widzi trzydzieści czerwonych Ferrari. To są jego auta, a przy nich kręci się dwieście najpiękniejszych hostess. To są jego hostessy. Podnosząc wzrok w stronę morza, widzi jacht, który swym przepychem i luksusem przyćmiewa pozostałe jednostki w zasięgu wzroku. To również jest jego jacht.

            Lou przygląda się temu wszystkiemu przez chwilę, zwiesza głowę, wzdycha i mówi:

            – Ah szlag… Gdzie popełniłem błąd?

11

W tamtej chwili poczułem się jak ten Lou. Jako dziecko czy nastolatek nigdy nie myślałem o tym, żeby zająć się pisaniem. Mało tego. Omijałem książki szerokim łukiem. Zawsze bałem się dwóch rzeczy: książek, piłki i dentysty. I nie, nie pomyliłem się. Dla mnie piłka i dentysta było tym samym. W razie kiedy któreś z nich zbliżyło się do mnie za blisko, trzeba było kopnąć. Zamiast książek, uwielbiałem film. A to, w połączeniu z byciem „niezłym ziółkiem” owocowało w moc własnych przygód, naturalną zdolność do ładowania się w tarapaty i magiczną umiejętność spadania zawsze na cztery łapy. Bo który nastolatek nie chciałby być jak bohater swojego ulubionego filmu?

W pewnym momencie swego nastoletniego życia zacząłem eksperymentować z kamerą i tworzyć swoje pierwsze produkcje, które, im śmielsze i większe, potrzebowały scenariusza. I właśnie w tym miejscu, następuje moment przełomowy. Nieświadomie, zacząłem pisać. Mając siedemnaście lat zapragnąłem zaskoczyć Dyskusyjny Klub Filmowy, do którego należałem, i stworzyć około półgodzinny film, którego fabuła byłaby przeplatana czasowo i zazębiałaby się niczym puzzle, tworząc spójną całość. Nim jednak skończyłem pisać scenariusz, klub upadł, a historia trafiła do szuflady.

Kilka lat później, mój dobry kolega, zauważył, że świetnie idzie mi pisanie felietonów, które tworzyłem na potrzeby jego strony internetowej. Zaproponował, żebym napisał książkę. I zanim zdążyłem pomyśleć „czemu nie?”… wylądowałem w wojsku. Próbowałem wykręcić się od służby na problemy ze słuchem, ale jak się dowiedziałem, artylerzystom słuch nie jest potrzebny. Przeżyłem dziesięć fantastycznych miesięcy, surfując na fali absurdu i czarnego humoru, obserwując wzloty, upadki, łzy śmiechu i rozpaczy oraz spryt i jeszcze większy spryt. Przed moimi oczami przewinęła się prawdziwa plejada ludzi, którzy w przyszłości mieli stać się skarbnicą inspiracji dla bohaterów moich książek. Nie zamieniłbym tego czasu na żaden inny, bo to właśnie wtedy, leżąc wieczorami na „wozie” układałem w myślach swoją pierwszą książkę, na podstawie scenariusza z szuflady, która została w domu.

7

Pomysł na napisanie mojej pierwszej książki, a w jej następstwie całej serii, ma przerażającą genezę. Jako czterolatek zupełnie przypadkowo zobaczyłem w telewizji program z cyklu „Czas na Dokument”. Dziadkowie, którzy zasnęli już wcześniej nie wyłączyli telewizora i tak oto ujrzałem film dokumentalny o egzorcystach. Jeden z nich odprawiał rytuał aż dotarł do miejsca, gdzie nakazał sile nieczystej w opętanym powiedzieć jak ma na imię i kto go tu przysłał. Słowa, które wypowiedział nieludzkim głosem przygnieciony do ziemi człowiek brzmiały: „Jestem Sebuk! (…) Na ziemię przysłał mnie Bóg, żeby dawać ludziom świadectwo na istnienie piekła.” I teraz podsumujmy: czterolatek, w ciemnym pokoju, z chrapiącymi ludźmi, to musiało zostawić bliznę w mojej pamięci. A także to trapiące mnie do dziś pytanie: czy ten opętany nie był przypadkiem dentystą? Tak czy owak, to wspomnienie zaowocowało czarnym charakterem w postaci wcielenia Diabła na Ziemi.

 

Swoje książki piszę głównie nocą, chyba, że nie potrafię wczuć się w klimat letniego, skwarnego dnia. Nie mam też ulubionego miejsca do wystukiwania na laptopie kolejnych rozdziałów. Nie wierzę w talizmany czy szczęśliwe miejsca.

davPodczas pisania obowiązkowo słucham muzyki, bo tak jak w filmie, nadaje ona tempo i klimat wydarzeniom, które chcę przedstawić. Dlatego np. w książce „66 dusz” można znaleźć wiele tytułów piosenek, które gdzieś tam z radia w knajpce lub w aucie pobrzękują. Jest też wiele nawiązań do utworów. Na przykład słowa, którymi każe przedstawiać się Levi Nathan „jestem człowiekiem wielkiego bogactwa i smaku” pochodzą z piosenki Sympathy for the Devil zespołu The Rolling Stones. Także same imiona bohaterów nie są przypadkowe. Laurent Durentius to naturalnie łaciński przekład imienia Jan Twardowski, Dan McAbre to nawiązanie do danse macabre, a Levi Nathan to Lewiatan.

 

Oprócz tego w mojej powieści znajduje się kilka postaci prawdziwych. Choćby Murek i Choco. Ten pierwszy to mój przyjaciel ze szkolnej ławy, drugi to ja. Potrzebowałem do swej powieści taki klasyczny Disney’owski duet, coś tak Timon i Pumba z „Króla Lwa”, który potrafiłby rozładować napięcie i rozbawić widzów do łez. Zamiast szukać na siłę, pomyślałem o nas. Przecież zawsze byliśmy niepoprawni i spontaniczni ładując się w kolejne perypetie, więc wystarczyło poprosić o zgodę. To była dla mnie kolejna z wielu przygód z Murkiem, która na pewno nie skończy się na „66 duszach”.

dav

Czego nie lubię w pisaniu? Nie lubię tworzyć na siłę. Niektórzy autorzy wymagają od siebie pisania dziennie pewnej ilości tekstu. Dla mnie to jest sposób na „Woody’ego Allen’a”, czyli raz w roku film. Nie wiem czy to dobra metoda, ale jeśli innym się sprawdza, to ok.  Ja jako wzrokowiec muszę najpierw odegrać oczami wyobraźni kolejne rozdziały zanim je napiszę. Czasami przez kilka dni, lub tygodni zanim będę pewny, że opiszę je właściwie. To z kolei nazywam sposobem na „Quentina Tarantino”, który zanim skończy kręcić daną scenę (a kręci je czasami kilka dni) wykończy totalnie swoją ekipę i przed każdym kolejnym dublem zapyta „Why?!” A oni chórem odpowiedzą: „Because we love making movies!„.

Chociaż staram się, by moje książki były samodzielnymi opowieściami, to wśród nich znajdzie się wspólny wykładnik. Jest nim równowaga. Uznałem, że jeśli w naszej religii istnieje Trójca Święta, to by zachować tą równowagę musi również istnieć „trójca” diabłów. I właśnie ich zamierzam Wam przedstawić w kolejnych literackich wojażach.

sdr

Nie lubię także kiedy coś wymyka mi się spod kontroli. Dlatego zmroziło mnie, kiedy okazało się, że całkiem przypadkowo (a nie lubię przypadków), treść cyrografu w książce „66 dusz” ma dokładnie 666 znaków. To nie był zamierzony przeze mnie efekt. Kiedy się o tym dowiedziałem, poczułem gęsią skórę na ciele i zmrużyłem oczy.

Znowu byłem chłopcem imieniem Lou.

 

Stałem na najwyższym piętrze wieżowca w Dubaju. Ktoś zapukał do hebanowych drzwi za mną. Pozwoliłem mu wejść, ale nie rozpoznałem go od razu.

            – Kim pan jest?

            Patrząc mu w te krokodyle oczy wiedziałem, że to będzie początek kolejnej historii, której nie sposób zamknąć w ramy trylogii. W końcu odparł:

            – Jestem człowiekiem wielkiego bogactwa i smaku panie Lou Cyffer.

 

Uśmiecham się.

I piszę dalej.