mroczna-tajemnica-don-orestesa_oklZ autorką powieści „Mroczna tajemnica Don Orestesa Gonzagi Greco” rozmawiamy o kapryśnej Wenie, konstrukcji bohaterów literackich i… lekcjach matematyki.

 

Michalina Kobla: Pierwsze, co zwróciło moją uwagę w trakcie czytania książki to język, jakim jest napisana. Narrator sprawia wrażenie cynicznego, dobrze oddaje chaotyczny ciąg ludzkich myśli. Czy długo zajęło Pani wypracowanie warsztatu pisarskiego? Jakimi autorami się Pani inspirowała? Chociażby podświadomie, w końcu to, co czytamy rzutuje na to jak piszemy.

Iwona Partyka: Z moim „warsztatem pisarskim” jest jak z warsztatem stolarskim mojego wuja. Wchodzisz tam, niby w kącie stoi dopiero co skończona piękna komoda, ale wokół jakby strzeliła bomba: tu jakaś góra trocin, tu kloce drewna, tam gdzieś ze stosu szmat wystaje koniec siekiery. A na środku siedzi wujek i podśpiewując, je kanapkę oblepioną trocinami.

To ja i mój warsztat. Czytam, cały czas coś czytam. Wszystko: od monologu Molly z Ulissesa (do którego ostatnio powróciłam i który na nowo mnie zachwycił), poprzez bajki dla dzieci, książki kucharskie, aż do „Encyklopedii psów rasowych”. Jednak kiedy nadchodzi czas pisania, odkładam wszystko na bok, wtedy już nic nie czytam, a wręcz próbuję zapomnieć o tych wszystkich książkach, autorach, słowach.

W pisaniu chodzi o to właśnie, żeby zapomnieć, oddalić się od tego wszystkiego, czym jesteśmy i stworzyć siebie od nowa, w formie, w języku przede wszystkim. Jesteś w transie, idziesz gdzieś (sam/a nie wiesz do końca gdzie), niczym dziecko w nocnej koszuli, które błądzi ze świecą w dłoni po opuszczonym domu w ciemności.

Mówi Pani o pisaniu jako o, oddzielonym od tego codziennego, trybie życia. Jako o zapomnieniu. Zapomnieniu o rzeczywistości. Jak długo zdarza się Pani w takim stanie pozostawać? To kwestia godzin czy tygodni, kiedy jest Pani oderwana od codzienności?

Ludziom często wydaje się, że pisarz to taki człowiek, który położył się na kanapie i czeka na Wenę. Też tak kiedyś myślałam. Nawet chciałam wprowadzić swoje wyobrażenie w praktykę, położyłam się, leżałam tak i leżałam, a Wena postanowiła akurat wtedy odwiedzić salon odnowy biologicznej. I tak się na nią wkurzyłam, że od tamtej pory żądzę się nią jak wdowa Felicyta panem Julianem. Mówię do niej tak: „Weno, mam teraz 3 godziny czasu zanim odbiorę dzieci ze szkoły i nakazuję Ci, abyś natychmiast przyszła. Jeśli nie, w wakacje nie pojedziesz ze mną do Spa, tylko będziesz siedzieć i pisać. Co wybierasz?” I wtedy ona zaraz przychodzi. Nie wiem, co na to coachowie, ale takie to mam prymitywne metody motywacyjne.

Oczywiście człowiek chciałby się totalnie od wszystkiego oderwać, wyciszyć. To jest mój ideał. Z drugiej strony, na przykład, czytałam, że Marquez też tak robił. Pisał codziennie rano po 5 godzin, kiedy jego dzieci były w szkole. Oczywiście nigdy w życiu nie śmiałabym się z nim porównywać, ale człowiek musi znaleźć sobie jakiś ideał, do którego będzie dążył. Tak jest o wiele łatwiej.

Pisarze uciekali się do jakiś zupełnie niesamowitych praktyk, aby robić to, co kochają – Pamuk, na przykład, wynajął sobie kawalerkę, Faulkner pisał w piwnicy na beczce, a Virginia Woolf zamykała się przed mężem w pokoju. Najlepiej chyba miał Cervantes, bo siedział w więzieniu i choć może nie miał internetu jak Brevik, stworzył prawdziwe arcydzieło.

Moją ulubioną postacią bez wątpienia został Filip. Obdarzyłam tę postać ogromną empatią. Jak udało się Pani wykreować takiego bohatera? I całą resztę, która posiada tak odmienne od siebie cechy? Wykonują różne zawody i są w różnym wieku. Jaką rolę odegrały tutaj codzienne obserwacje a jaką wyobraźnia?

Filip to student farmacji targany młodzieńczymi dylematami i emocjami. Choć jemu wydaje się, że stacza jakieś straszne boje z pożądaniem, jego główny problem polega na podjęciu decyzji, kim być w życiu. Myślę, że każdy z nas, wcześniej czy później, staje przed takim dylematem. Wystarczyło więc przypomnieć sobie emocje, jakie towarzyszyły tym wczesnym, ale bardzo ważnym wyborom.

Z drugiej strony, nie musiały to być od razu jakieś tam spektakularne, hamletowskie wizje. Wystarczyło pomyśleć sobie o lekcjach matematyki. Czy Pani wie, że potrafią mi się przyśnić nawet teraz, kiedy jestem już dorosła kobietą? Albo sesja egzaminacyjna na studiach. Do dziś pamiętam szafkę, w której w tajemnicy przed rodzicami chowałam małą butelkę z nerwosolem. A muszę powiedzieć, że jestem osobą o dość mocnych nerwach. Poza tym, Filip przeżywa miłosny zawód. A czy istnieje w ogóle ktoś, kto jego nie przeżył? Wystarczyło więc tylko trochę cofnąć się w czasie, przypomnieć sobie panią od matematyki, butelkę z nerwolosem, a na koniec dobić się wspomnieniem zawodu miłosnego.

Pisanie składa się z własnego doświadczenia, obserwacji i fantazji. W zależności od danego bohatera musiałam obrać inne proporcje. Weźmy, na przykład, pana Juliana i to jego obsesyjne wracanie do dzieciństwa i jęczenie za mamusią. Ja nie wiem, jak inni, ale ja często wracam do swojego dzieciństwa, jakby to był rzeczywiście jakiś stan wręcz błogosławiony. Jednak przecież w pewnym sensie taki jest. I coraz częściej łapię się na tym, jak to opowiadam własnym dzieciom o tym, jakie mój tata robił mi rano śliczne kanapeczki i jak mama podawała mi herbatkę, kiedy oglądałam „Bolka i Lolka”. Moje dzieci patrzą na mnie wtedy dokładnie tak samo wymownie, jak ja patrzyłam na moją mamę, kiedy opowiadała o cudownym słoju ze śledziami swojej babki i jak dziadzio ciągnął ją do szkoły na sankach.

Może to głupie, może to sentymentalne, ale w pewnym wieku lubimy wracać do tych wspaniałych, błogosławionych chwil dzieciństwa, kiedy czuliśmy się kochani i obdarowani troską najbliższych. Na przykład, ostatnio obudziłam się, było tak zimno i ciemno i pomyślałam sobie, jakby to było cudownie gdybym leżała sobie teraz w beciku, żeby nie trzeba było wstawać, myć się itd. Zaraz potem oczywiście wyobraziłam sobie mamę albo opiekunkę jak idzie do mnie z butelka kaszki i pampersem. I już mi przeszło.

Albo wdowa Felicyta. Z jaką lubością wytrząsa nad Julianem i wszystko wie najlepiej. Mogłabym powiedzieć, że to wielka życiowa obserwacja, doświadczenie z kursu pierwszej pomocy, ale prawda jest taka, że Felicyta to również cząstka mnie samej. Jak, na przykład, stoję z podniesionym do góry palcem wskazującym nad ślęczącym nad ułamkami synem i wymądrzam się na temat jego szans na przyszłym rynku pracy. A zaraz potem znowu śni mi się ta matematyca i puka się palcem w czoło, bo nawet i sama ona wie, że życie jest bardziej skomplikowane i tak jak wdowa nie była w stanie przewidzieć wyniku wygranej Lotto, tak samo rodzice nie są w stanie przewidzieć przyszłości swoich dzieci, a my wszyscy następnego dnia.

Przypomniała mi Pani uniwersalną prawdę o tym, że każdy z nas jest niesamowicie eklektyczny. Pełen szarości między czernią i bielą. Konstrukcja którego z bohaterów wymagała od Pani największego udziału wyobraźni? Który z nich ma w sobie najmniejszy Pani pierwiastek?

No i wychodzi na to, że pies Emila – Miki. Nie wiem, każdy coś tam ze mnie ma, a nawet i sam Orestes, bo z wiekiem podobnie jak jemu, mój wzrok się pogarsza.

Wydaje mi się, że każdy z nas ma w sobie mnóstwo cech, o które siebie nie podejrzewa. Ich „coming out” w dużej mierze zależy od okoliczności. A nawet i taka okoliczność, że ja przy człowieku wolnym staje się szybka, a przy szybkim staję się ospała. Czy Pani też tak ma? Albo taka sytuacja: u mnie w domu się nie paliło i ten proceder był zabroniony. I niech  Pani sobie wyobrazi, że jak tylko przekraczałam próg budynku uniwersytetu i już z daleka widziałam z jaką lubością moi przyjaciele wdychali kłęby nikotyny, zaraz musiałam do nich dołączyć. Gdybym tego nie zrobiła, takie miałam wtedy wrażenie, zaraz padłabym tam na środku w nikotynowym delirium. Wystarczyło jednak, że wróciłam ze szkoły do domu i już nawet w drzwiach, na sam widok mojej mamy stawałam się nawróconym abstynentem. Tak, tak. Różne są historie ludzkich nawróceń;-) Każdy z nas jest jakoś tam płynny i elastyczny. Na co dzień jednak się nad tym nie zastanawiamy. A pisarz to taki trochę górnik, który musi zejść na dół i wydobywać, wydobywać…

Mroczna tajemnica Don Orestesa Gonzagi Greco mimo iż bawi, momentami zakrawa o groteskę i nie brak w niej kolokwializmów, zdaje się nieść głębszy sens. Osobiście czytając książkę miałam wrażenie, że niczym przez szkło powiększające przyglądam się absurdom i paradoksom ludzkiego zachowania. I to takim uniwersalnym. Czy to dobra interpretacja?

Tak i jeśli się nad tym wszystkim dobrze zastanowimy, nad tymi rzeczami w nas samych, w innych, które po głębszej analizie wydadzą nam się śmieszne, to zaraz kolejną myślą, która przyjdzie nam do głowy jest to, że rzeczy pozornie śmieszne okazują się fundamentalnie tragiczne.

Pamięta Pani tę bajkę „Nowe szaty cesarza” oraz tych wszystkich ludzi, którzy twierdzili, że nagi król jest wyśmienicie ubrany i tylko jeden mały chłopiec potrafił wyjawić prawdę. Na pierwszy rzut oka obraz ten wydaje się bardzo śmieszny: idzie goły król, a wszyscy wychwalają cudowność nieistniejących szat. Niby śmieszne, ale jednak tragiczne. I ten chłopiec, który jeszcze nie skalał się fałszem tego świata.

Opowiem Pani taką anegdotkę z życia wziętą. Poszliśmy kiedyś z moim synkiem do weterynarza. Mógł mieć jakieś 5 lat. Siedzimy w poczekalni, czeka z nami jakieś 10 osób, a wśród nich siedzi afektowana para z jakimś dużym ohydnym psem o różowawej mordzie i przekrwionych oczach. Roztkliwiają się nad pupilem jakby to był jedyny zwierz w tej lecznicy, a przecież wiadomo, że w poczekalni do weterynarza każdy chce w jakiś sposób zaistnieć, nawet choćby przyszedł z  pająkiem albo żabą, to pragnie choć minimalnego zainteresowania dla swojego ulubieńca. A tu nie, ta para dominuje, chce skupić na sobie uwagę innych, brzydal się ślini, a wszyscy z grzeczności udają, że piesek jest rzeczywiście czarujący. I na to wszystko, akurat w nieoczekiwanym momencie ciszy, mój syn, wskazując palcem na tego ohydka: „mamo, nie wiedziałem, że można przyjść do weterynarza ze świnią”. I to są właśnie „nowe szaty cesarza”.

W powieści, rolę dziecka pełni Emil. Tylko jemu dałam głos pierwszoosobowy, bo w moim przekonaniu tylko on tak naprawdę jest „człowiekiem totalnym”, skończonym. Potrafił zachować w sobie niewinności i czystość dziecka, dobro w swojej najbardziej wyrafinowanej postaci, do którego wszyscy inni w powieści szukają swojej drogi. Tutaj nie ma miejsca na cynizm. Uosabia on Dobro w najczystszej postaci, takie przed którym należy przyklęknąć.

Ironiczne może tylko być to, że osoba uchodząca za wariata jest tak naprawdę mniej szalona od tych wszystkich innych ludzi, którzy ją otaczają: od Filipa z tym jego pomysłem zakupu Ginny, od wierzącego w koniec epoki Juliana, od wykrzykującej swoje pseudo-feministyczne manifesty wdowy, od tych wszystkich ludzi, których uwiódł czar jasnowidza Damiana, czy od Elizy, która zastępuję pustkę swojego życia frytkownicą. Emil nie ma takich problemów. On jest od początku do końca sobą i choć ma pełną świadomość swojej niepełnosprawności, nie szuka dla niej substytutów. Co prawda lubi świat filmowych fantazji, które czasem mieszają mu się z rzeczywistością, ale w kluczowym momencie, potrafi odrzucić fantasmagorie na rzecz  czynu. Jest dla mnie „bohaterem czystym”, czyli kimś kto w najgłębszych zakamarkach swojego serca nie chełpi się sam przed sobą swoją odwagą. Postąpił tak jak podpowiadało mu serce. I to jest klucz do jego osobowości. Można by rzec, do ideału.

Śmiech jednak to takie kije-samobije, cep, który potrafi przywrócić w nas odpowiednie proporcje. Może przybędzie nam parę siniaków, które za chwilę znikną, ale z drugiej strony nie ma to jak dobry sierpowy, który obdarzy nas szczerością w stosunku do siebie, innych i życia w ogóle.

Filip ma swoje za uszami, a jednak pod koniec książki otwiera się dla niego jakaś nowa, nieznana możliwość. Podobnie Julian, czy inni bohaterowie. Ale przecież wszyscy mamy coś za uszami. Mimo to, powinniśmy być dla siebie łaskawi. Chciałam, aby ta książka dawała nadzieję.

Wzruszyło mnie stwierdzenie, które przeczytałam w jednej z recenzji, że Partyka podchodzi do swoich bohaterów z czułością”. Język, forma to wszystko dla mnie bardzo ważne, ale narrator, który tylko się dystansuje i wyśmiewa jest w moim przekonaniu niemal tak odpychający jak ten pies w weterynaryjnej poczekalni. Za to taki, który (i owszem) stoi trochę na uboczu i czasem puszcza do czytelnika oko, ale gdy trzeba poklepie po ramieniu, poczyta Juliankowi Hemingwaya, przytuli zapracowaną panią Jolę, da tej sfrustrowanej pani Elizie się wyszumieć, a Filipowi i Emilowi kupi bilet do Ameryki Południowej – o! z takim narratorem to sama umówiłabym się na kawę;-)

Bardzo intryguje mnie Pani podejście do roli narratora. Czy w takim razie nie byłaby Pani w stanie uśmiercić postaci na rzecz ukazania jakiejś idei? Albo ukazać bohatera wzorcowo złego?

Niejedna idea skończyła już na wysypisku. Tak więc, jeśli miałaby to być jakaś idea polityczna albo nawet psychologiczna, to nie. Szkoda ludzi. A nawet i tych fikcyjnych. Co innego taki pojedynek! O! Zginąć ze względów honorowych, dla kobiety! O, to tak.

Żartuję sobie. Jak się nad tym pytaniem dobrze zastanowię, to przecież ja już jednego bohatera uśmierciłam, w swojej pierwszej powieści „Faber” i może rzeczywiście w pewnym sensie zrobiłam to, aby przypodchlebić się pewnej idei. Przez śmierć tego bohatera chciałam przekazać okruch tej lévinasowskiej filozofii „Innego”, tego, że ludzka metamorfoza nie jest możliwa bez udziału drugiego człowieka, tego „innego” od nas bytu, którego spotykamy na naszej drodze. Tam, choć bohater umiera, rodzi się jakieś światło, nadzieja (widzi Pani, mówiłam, że jestem jej zakładnikiem), bo ostatecznie „inny” sprawił, że na przekór nihilizmowi i degrengoladzie w jakiej żył Faber, ostatecznie otworzył się na możliwość kochania, a nie ma chyba większego dowodu miłości niż uratowanie komuś życia. U niego jednak możliwość ta przyszła zbyt późno. Chciałam powiedzieć: „nie bójmy się kochać, bo życie jest zbyt krótkie”. Czy to już jest jakaś idea?

Bez wątpienia jest to jakaś idea. Nie mogę się doczekać, kiedy poznam kolejne w następnych Pani książkach.

źródło: kulturaonline.pl