Janusz Niżyński, autor m. in. „Trzydziestu krótkich opowiadań o miłości” mówi o swoim pisaniu w niezwykle nastrojowy, melancholijny i ciepły sposób. Dzięki „Jak oni piszą„ odkryjecie sekret jaki wiąże się z powstaniem jego najnowszej książki. Przeczytajcie, ale również posłuchajcie…
Ktoś kiedyś celnie skonkludował, że umiejętność komunikowania się w innym języku to trochę tak, jakby mieć dostęp do innego życia i żyć innym życiem. Nie będę więc chyba szczególnie oryginalny dochodząc do wniosku, że podobnie jest z moim pisaniem. A już na pewno ze snuciem fabuł i intryg na kartach tworzonych przeze mnie opowiadań i powieści.
Innymi słowy ujmę to tak: w pieczołowicie kreowanych przez siebie wątkach i w sylwetkach moich postaci, daję upust własnym czynom i postawom moralnym, które w moim realnym życiu nie zaistniałyby nigdy, bo zawsze byłyby efektywnie cenzurowane i korygowane przez normy moralne i wartości, którymi kieruję się na co dzień. Ale, jak powiada łacińska sentencja: „Carta non erubescit” – papier się nie rumieni, papier wszystko zniesie (tym bardziej klawiatura i monitor!) I oto, dzięki temu prostemu fortelowi mogę bez obaw żyć i, w jakimś stopniu, żyję w moich książkach drugim życiem (trzecim, czwartym, n-tym) za każdym razem bezpiecznie eksperymentując na fikcyjnym „organizmie”.
Czyż nie jest to wspaniała intelektualna dla mnie sposobność a nawet przygoda? Jest! I za to chyba najbardziej kocham to co robię: moje grzeszne, nieposkromione pisanie!
Gorzej tylko, gdy moja literacka fikcja niebezpiecznie zbliża się do prawdziwych postaci, znanych moim czytelnikom z realu, gdy niemal dokumentując je wedle własnej nieocenzurowanej optyki i postrzegania, mimowolnie pomijam zgodę na taki subiektywny, nieświadomy „raport” tych ostatnich. Dlatego w przedmowach do swych książek, wzorem wielu innych twórców (nie tylko literackich), zwykle zaznaczam, że zbieżność faktów i postaci jest co najwyżej przypadkowa z tymi, które mogą być komuś znane i kojarzone ze świata rzeczywistego. Ale i to nie zawsze pomaga: czytelnicy i tak „wiedzą swoje”. I nawet obawiam się, że w końcu ktoś mi wytknie, iż Patryk Trazom (jeden z moich ulubionych bohaterów) w rzeczywistości nigdy nie był terapeutą, a Caterina (również moja ukochana postać) zawsze w realu mieniła się być wzorem czcigodnej kobiety, żony i matki. I co na to poradzić? Chyba nic. Nie przejmować się i jak radzi mi moje super ego – mój racjonalny wewnętrzny pragmatyk – robić swoje…. I tak właśnie czynię. Najważniejsze, by dzięki nawet takim, w końcu: fikcyjnym szkicom mozolnie hodowanym na realnych personalnych „pożywkach” – kiełkowała inspiracja i w ślad za nią rozwijała się wena.
A skoro o wenie mowa: w jednym z wywiadów kiedyś zadano mi pytanie: gdzie szukam do niej inspiracji? Pamiętam, wtedy odpowiedziałem przewrotnie, że „nie szukam jej wcale, że to ona sama mnie znajduje. Ot: dobry film, książka, wyjazd na jakiś pobyt w nietuzinkowym miejscu, a nawet koncert w filharmonii, jest tym, co zasiewa pestkę, lecz nie wiem, kiedy z takiego ziarna wyklują się zieleniące pędy. – Odpowiedziałem – Na pewno nie wtedy, kiedy tego bardzo chciałbym”. Skonkludowałem to jeszcze cytatem z bajki Andersena, w której narrator żali się, że inspiracja i wena to taka „wielka dama, która przychodzi wtedy, gdy ma na to ochotę”. I nic na to nie poradzisz… Dziś jednak wiem, że minąłem się wtedy z prawdą. Że poradzić można. I że radziłem sobie od zawsze. W moim przypadku, za każdym razem pomocnym bywał fortepian (ustawiony w jakiejś nastrojowej sali), albo, jeśli idzie o dom, moje poczciwe i ukochane pianino cyfrowe. Zawsze, gdy zasiadam do klawiatury, nieco przygaszając w pomieszczeniu światło, gdy założone słuchawki na uszy dodatkowo stwarzają komfort izolacji od „odgłosów życia rodzinnego” – wodze fantazji popuszczają się same. Moja wyobraźnia wskakuje na poziom obłoków, tych, rzecz jasna, od bujania, i bujam się w rytm fantazji i imaginacji…
I wreszcie przyszła pora zdradzić pewien sekret…
Otóż niedawno ujrzała światło dzienne moja najnowsza powieść: „Master Stengraf i synowie”. Jest w niej taka scena, w której dwoje młodych ludzi tuląc się do siebie, kołyszą się, kołyszą, jakby tańczyli nie na hotelowym parkiecie, nie na ziemi – a gdzieś w niezmierzonych przestworzach, wśród dalekich pobłyskujących nad oceanem gwiazd. Tę scenę po raz pierwszy ujrzałem w mej „rozbujanej w chmurach” wyobraźni podczas odgrywania na pianinie ukochanego „Misty” Garnera. Do sceny rychło doobraziłem sobie bieg przypuszczalnych wydarzeń, które zetknęły ze sobą tych dwoje w hotelu, a następnie, nie wypuszczając cugli fantazji, wymyśliłem dla owej dwójki „pogubionych serc i dusz” ciąg dalszy. I w ten sposób powstała cała książka! I wszystko od jednego, krótkiego, cudownego, mistycznego utworu na fortepian, który przyszło mi zagrać pewnej nocy…
Mało tego! Po napisaniu książki motyw Garnera prześladował mnie dalej. Odtąd zasiadając do „Misty” wyobraźnią powracałem do moich licznie spisanych kiedyś baśni. Ale teraz każdą z nich postrzegałem i odczytywałem od nowa. I ani się spostrzegłem, jak pod dźwiękami fortepianowego nokturnu ułożyły się w spójną, nieprzeniknioną fabularną całość. Czy wkrótce wypromowane dźwiękowa aureolą Garnera także i moje „Baśnie” ukażą się na księgarskich półkach? Kto wie…
O pisaniu książek, jak o wiośnie, można by w nieskończoność. Dlatego na zakończenie podzielę się pewną myślą, która mnie nawiedziła po lekturze traktatu amerykańskiego pisarza Randy’ego Ingermansona. Ów twórca, ale i nauczyciel „creative writing”, przyrównywał pisanie książki do układania „płatka śniegu”. Nie pora, aby powtórzyć tok rozumowania jego teorii. Skonkluduję za to tak: każda książka i sposób jej pisania – w ostatecznym kształcie jest, rzeczywiście, jak płatek śniegu: intrygujący, niepowtarzalny, jedyny… Mój sposób pisania – nie inaczej.